American Film Festival, weekend zamknięcia, sześć filmów: zwycięzca konkursu Spectrum, trzy klasyki, jeden kapitalny dokument i główny faworyt tegorocznych Oskarów. Sobotni poranek na American Film Festival rozpocząłem filmem „Na własne ryzyko”. Jak się okazało później obraz Colina Trevorrowa wygrał nagrodę w sekcji Spectrum za najlepszy film fabularny. Nie mogę się nie zgodzić z tym werdyktem. Film Trevorrowa to najlepszy przykład pomieszania gatunków. Można w nim zaobserwować elementy dramatu i kina science-fiction. W ostatecznym rozrachunku jest to jednak najczystszej wody komedia romantyczna, która w przeciwieństwie do innych przedstawicieli tego gatunku nie obraża inteligencji widza. Co więcej – bawi, wzrusza, nie pozwala nawet na chwilę nudy. Zasługę za to Trevorrow dzieli ze swoją obsadą, która wspięła się na żywy umiejętności. Wielka niespodzianka! Po tym jakże udanym początku dnia przyszły ciężkie czasy – trzy starocie amerykańskiego kina. „Frankenstein” Jamesa Whale’a z 1931 roku okazał się zdecydowanie najlepszą propozycją. Film z niesamowitą, powalającą na kolana kreacją Borisa Karloffa nie przeszedł całkowicie próby czasu. Nie odbiera mu to jednak godnej pozazdroszczenia umiejętności budowania klimatu oraz pomysłowości Whale’a, który sam wymyślił charakteryzację Potwora. Wizerunek ten stał się teraz już klasycznym obrazem amerykańskiej popkultury. Niestety dwa filmy Jerry’ego Schatzberga, bohatera głównej retrospektywy tego festiwalu, nie okazały się tak udane. „Narkomani” z młodziutkim Alem Pacino w roli głównej pozostawiły we mnie ogromne poczucie niedosytu. Co prawda film wręcz szokował dosłownością, niekiedy wywoływał fizyczny ból przez naturalistyczne obrazy życia nowojorskich narkomanów. Niestety przez to też niemiłosiernie męczył, był zdecydowanie za długi, powtarzał po kilkanaście razy te same motywy, przez co tracił na wiarygodności. Sam Pacino zaś jeszcze przez pierwszą połowę filmu był skoncentrowany idealnie, w drugiej już widać było na jego twarzy podobne zniecierpliwienie, które pojawiało się też na twarzy widza. Z kolei „Cwaniak” z pierwszą wielką rolą Morgana Freemana okazał się filmem niekiedy zahaczającym mocno o autoparodię. Niestety nie wyglądało to na celowe działanie Schatzberga, który starając się pokazać obraz życia prostytutek w Nowym Jorku przesadził ze środkami. Dlatego też film balansuje na granicy bardzo nieśmiesznej komedii, a przed skokiem w przepaść ratują go tylko wspomniany Freeman i znakomita Kathy Baker. Szkoda, że na więcej nie było stać Christophera Reeve, który w roli głównej jest absolutnie bezbarwny. Niedziela to dwie znakomite produkcje. Rozpocząłem od szokującego dokumenty „West of Memphis” pokazujące kulisy procesu i uwolnienia trójki młodych mężczyzn oskarżonych i skazanych za zabójstwo trzech młodych chłopców. Film pokazuje w sposób dobitny jak źle w tej sprawie działała prokuratura i policja, wykazuje zaniedbania, które doprowadziły do skazania jednego z oskarżonych na karę śmierci. Jest to też portret osób zaangażowanych w walkę o uwolnienie Trójki z Memphis, wśród których znalazły się gwiazdy muzyki i kina. „West of Memphis” to wstrząsająca krytyka amerykańskiego systemu wymiaru sprawiedliwości, a przy tym naprawdę znakomicie zrobiony film. Nie jest on czystą, typową publicystyką. Chwilami przybiera kształt świetnie napisanego kryminału, w którym z każdą minutą narasta napięcie. Filmem zamykającym festiwal była „Operacja Argo” Bena Afflecka. I trzeba przyznać, że było to zamknięcie z przytupem. Affleck, po dwóch średnio udanych próbach reżyserskich, wreszcie wspiął się na wyżyny. Nie dziwią wcale słowa amerykańskiej krytyki, że „Argo” jest jednym z głównych faworytów tegorocznych Oskarów. Film ten ma bowiem wszystko, żeby po latach stać się jednym z amerykańskich klasyków kina szpiegowskiego. Punktem wyjścia jest bowiem niesłychanie ciekawa, oparta na faktach, szokująca historia, która wydaje się jakby nie mogła być prawdziwa. Byłaby ona niczym bez znakomitej reżyserii Afflecka, który prowadzi fabułę w sposób prosty, ale na szczęście mniej zdystansowany niż w poprzednich filmach. „Argo” dzięki temu angażuje widza emocjonalnie, dużymi momentami bawi, nie tracąc przy tym jednak na realizmie. Dodaje go jeszcze znakomicie grająca obsada, z kapitalnymi rola Alana Arkina i Bryana Cranstona na czele. Można mieć być może niewielkie zarzuty do tempa, w którym Affleck początkowo prowadzi narrację. Niemniej ostatnie 40 minut, kiedy włącza piąty bieg, rekompensuje wszystko. Świetna, inteligentnie napisana, znakomicie zagrana rozrywka! Tym samym 3. American Film Festival zakończył się. Nie była to najmocniejsza jego edycja, zabrakło takich perełek jak zeszłoroczna retrospektywa Billy’ego Wildera, czy pamiętane jeszcze sprzed dwóch lat „Winter’s Bone”. Pozytywnie zaskoczyła sekcja American Docs, zawiodły za to, z jednym wyjątkiem, fabuły. Pozostaje mieć nadzieje, że w przyszłym roku festiwal pozostanie na filmowej mapie Polski i zostanie zaprezentowanych więcej interesujących pozycji amerykańskiego kina niezależnego, bogactwo którego wydaje się być nieograniczone. Mimo wszystko dziękujemy za ten rok! Maciej Stasierski