Anna Karenina, tytułowa bohaterka powieści wielkiego Lwa Tołstoja, to kobieta mocno wyprzedzająca swoje czasy – taka, której postawa zapewne zyskałaby dużo poklasku zarówno wśród współczesnych feministek, jak i kobiet o życiu myślących nieco bardziej tradycyjnie. Niestety tak ciekawa postać „obudowana” została jeśli nie przez samego Tołstoja, to na pewno przez scenarzystę Toma Stopparda, wątłym, miałkim melodramatem. Niemniej reżyser Joe Wright starał się sobie z tym poradzić. Odniósł sukces niestety tylko połowiczny. Co się udało? Kapitalnie zagrała zaproponowana przez niego konwencja przedstawienia teatralnego, którą widać nie tylko w dość przerysowanych ruchach i zachowaniach postaci, ale też w scenografii, która nie tyle sugeruje scenę teatralną, co otwarcie na to wskazuje. Widzimy więc podnoszącą się i opadającą kurtynę, pracę światłami, kulisy Genialnie w inscenizację wpisują się także bohaterowie, pozwalający się chwilami traktować jak kukiełki z teatru lalek. Widać to szczególnie w plastycznie przepięknej scenie tańca. Filmu broni także rewelacyjnie grająca Keira Knightley, która idealnie punktuje dwoistą naturę swojej bohaterki. Jej charyzma pozwala przetrwać drugą część filmu, kiedy wyraźnie spada tempo. Co gorsza jednak Wright jakby zapomina o swoim pomyśle z początku. Zamiast teatru mamy już typowy melodramat, z kilkoma zaledwie powrotami do konwencji, która otworzyła film. Niestety to odejście odbija się na energii historii, która znika jak bańka mydlana. A szkoda, bo warto było wspomóc Knightley w jej staraniach o uwiarygodnienie opowieści. Szczególnie, że nie wspomagają jej za bardzo walczący mocno ze swoim dziwacznym, zupełnie oderwanym od rzeczywistości bohaterem Jude Law i fatalny Aaron Taylor-Johnson. Gdyby nie ta niekonsekwencja reżyserka Wrighta, być może mieli byśmy do czynienia z prawdziwą perełką. A tak z drugiej połowy filmu pozostaje wspomnienie Knightley, pięknych kostiumów i zdjęć z niestety bardzo przeszkadzającym, kompletnie na siłę i bez wyczucia poprowadzonym wątkiem Konstantina Lewina. Warto jeszcze wspomnieć o znakomitej, choć maleńkiej kreacji, Matthew Macfadyena, grającego rolę Stiwy, brata Anny. „Anna Karenina” to nierówna fabularnie, wizualna błyskotka. Z jednej strony dowodzi ten film, że w Keirze Knightley drzemie wciąż duży aktorski potencjał. Z drugiej w końcowej części opowieści wpada w mielizny schematycznego melodramatu i przez to zwyczajnie nudzi. Stąd mocno niepewna rekomendacja. Maciej Stasierski