Paul Thomas Anderson to nietuzinkowa postać amerykańskiej kinematografii. Dał o sobie znać znakomitym „Boogie Nights”. Od tego filmu jego styl rozwijał się, zmieniał, aż w końcu osiągnął kulminację w „Aż poleję się krew”, a później w najnowszym „Mistrzu”. Pierwszy ze wspomnianych filmów, z oskarową rolą Daniela Day-Lewisa, ujawnił wszystkie manieryzmy podejścia Andersona do narracji, używanej muzyki, prowadzenia aktorów. „Mistrz” odczarował jednak to złe wrażenie. Film inspirowany jest ponoć historią powstania religii scjentologicznej, która zyskała wielką popularność wśród gwiazd Hollywood. Stąd też opowiada się również brednie o tym, że „Mistrz” to film o Fabryce Snów. Nic z tych rzeczy. W istocie są w nim ukazane elementy rodzącej się sekty czy też swoistego kultu, którego uosobieniem jest Lancaster Dodd (Philip Seymour Hoffman). Jednak ten opis grupy religijnej oraz mechanizmów nią rządzących jest u Andersona mniej ważny, co widać na przykład w tym, jak bardzo anonimowi dla widza pozostają wyznawcy. Ich jedynym reprezentantem jest żona Dodda świetnie grana przez zaskakującą Amy Adams. W swojej demonicznej kreacji pokazuje, że niekiedy, żeby nie powiedzieć, że zawsze w przypadku tego typu grup religijnych jej członkowie wraz z rozwojem swojej „wiary” stają się bardziej radykalni od tytułowego mistrza. U Andersona najważniejsza jest jednak relacja między Doddem a drugim z głównych bohaterów Freddie’m Quellem (powracający na wielki ekran Joaquin Phoenix). Między nimi powstaje coś w rodzaju dziwnej symbiozy, pełnej jednak niejednoznacznych gestów i zachowań. Obydwaj wiedzą co jeden może dla drugiego zrobić. Anderson na przykładzie tej relacji miażdży jeden z mitów amerykańskiego społeczeństwa – american dream. Człowiek zniszczony, w tym wypadku Freddie, nie znajdzie ukojenia nigdzie, będzie się tułał, miotał, ale i tak nie znajdzie remedium na swojego problemy. Nie będzie nim nawet wstąpienie do opartej na bełkotliwych założenia sekty. Ten dramat w „Mistrzu” rozpisany jest na pojedynek aktorów wybitnych – wyglądającego jak strzęp człowieka Phoenixa i zaskakującego w każdej niemal scenie Hoffmana. Obydwaj grają swoje najlepsze role w karierze, obaj gdyby sprawiedliwości stało się zadość powinni być faworytami Oskarów. Nie sposób nie wspomnieć także o niesamowitych, powalających na kolana zdjęciach Mihai Malaimare i jak zwykle dziwacznej, ale tym razem nieirytującej, a ekscytującej muzyce Jonny’ego Greenwooda. „Mistrz” to film niełatwy, dla wielu na pewno będzie irytujący. Ja jednak na nowo poczułem, że Anderson to reżyser z potencjałem. Nawet jemu mogła się zdarzyć taka wpadka jak „Aż poleje się krew”. Jednak po tym się poznaję klasę artysty, że myli się bardzo rzadko. Anderson to udownił. Maciej Stasierski