Szaleństwo pociąga, co najważniejsze medium już dawno udowodniło. „Gabinet doktora Caligari”, trylogia Romana Polańskiego („Wstręt”, „Dziecko Rosemary”, „Lokator”), „Wyspa Tajemnic” Martina Scorsese – elektryzujące, wyjątkowe filmy. Jakaż to jest swoboda dla kreatywnego reżysera – z wariata wyjdzie horror, ale może też wyjść komedia, dramat lub musical, albo wszystko w jednym! Powiem wam, brajdaszkowie moi – w moich ambiwalentnych odczuciach – iż „Lekarstwo na życie” bardzo pasuje do poprzedniego zdania. Spójności nie brak, lecz czasem, to bardzo dużo filmów…w jednym filmie.
Lockhart (Dane Dehaan) to ambitny, młody pracownik wielkiej korporacji. Zadanie, które otrzymuje w tym filmie, to przywiezienie szefa swej firmy z idyllicznego, ale i tajemniczego ośrodka odnowy biologicznej, położonego w malowniczym zakątku w szwajcarskich Alpach. Scenograficzne, pod względem lokacji – idealna otoczka na podskórną psychodelie (skrytą w czymś pozornie dobrym… ale czy na pewno?). Opisany ośrodek oferuje lekarstwo na wszelkie problemy i bolączki współczesnego świata. Tutaj ważna rzecz: jakkolwiek by, za brak oryginalności „Lekarstwo…” nękać, to sama treść ma tu swoje plusy. Gore Verbinski tworzy swoją stylistkę (czerpiąc z tak wielu… – o tym później). Jednak daleko mu do – bardzo dziś obecnych – pretensjonalnych straszaków. Oczywiście jest schematycznie – ośrodek okazuje się nie być tym, czym mógłby się wydawać. Tyle, że odkrywanie kolejnych kart trwa tutaj ponad dwie i pół godziny. Film w tym czasie wiele razy myli tropy. Raz to opowieść o złych udających dobrych, lekarzach robiących dziwne eksperymenty na ludziach. Innym razem wnioski bolą i bohater jest sklasyfikowany – nawet przez siebie – jako szalony. Niestety ta opowieść o pustce dzisiejszego skomercjalizowanego świata, nie ma zbyt wielu warstw.
Skoro tak dużo Verbinski nawiązuje do Kubricka i nie tylko, odpowiednim byłoby spytać czy Dane Dehaan ma w sobie czar Jacka Nicholsona, lub może detektywistyczną ikrę Leonardo Dicaprio. Ma, ale ma też problem: za mało scen pozwala mu na pokazanie charyzmy (chyba, że takiej, z przerażenia). Skrypt daje mu proste schematyczne pole do popisu – od arogancji, przez poszukiwanie prawdy, po pokorę. Choć jest to przyjemne, to nazbyt przewidywalne. Zamiłowanie reżysera mocno tworzy ten film. Verbinski nie jest jednak kopistą. Wyczuwalne jest tu jego zamiłowanie do całej masy filmów – „Lekarstwo na życie” to taka popkulturowa laurka, utkana z różnych inspiracji. Martwe płody „aprobuje” Jean Pierre Jeunet („Obcy: przebudzenie”); przy ciałach zmieniających wygląd przez wodę i dziewczynce o urodzie Shelley Duvall Robert Altman („Trzy kobiety”) chyli czoło. Obrazki są pociągające. Miłośnicy horroru dostaną dużo dobrego.
Za plus mogę uznać przysłowiowy ogrom „jaj”. Sceny gore potrafią pobudzić. W szczególności jeżeli niektóre rzeczy wyobrażamy sobie… na sobie. I w obliczu dzisiejszego kina gatunkowego (w którym często brak odwagi) swego rodzaju szokowanie działa! Szkoda, że w tak długim metrażu jest tak mało kreatywności. Operator razem z reżyserem najdziwniejszymi ustawieniami kamery próbują utworzyć klaustrofobiczną atmosferę. Scenariusz tego nie wytrzymuje. Bo to taki film do analizy: autor chciałby, żeby to było wybitne kino i są takie zapędy, ale kiedy od środka coś to wszystko niszczy (czytaj: słaby scenariusz), to co zrobić. A można rozmyślać o kubrickowskim kinie, w tak pięknej lokacji, podrasowanym przez muzykę Mici Levi („Pod Skórą”, „Jackie”), zrealizowanym przez Refna lub Paula Thomasa Andersona. Bo jak inaczej miałbym się zapaść w fotelu, z przyjemnymi ciarkami?
Z filmem Verbinskiego tak nie dam rady. Uwiera prostota historii, utkanej na tylu hakach przecież. Uwiera też zaślepiająca ambicja. Na sloganach napisano, że Verbinski wizjonerem jest. Rzeczywiście pomysłów i miłości do kina mu nie brakuje. Problem w tym, że to wizjoner w obrębie bycia rzemieślnikiem. „Lekarstwo na życie” budzi ogromne oczekiwania. Stąd problem, że to tylko „udany film”.
Ocena: 4/10