Skończył się IV American Film Festival. Czas na krótkie podsumowanie. Oto sześć „NAJ” jedynego w Polsce festiwalu amerykańskiego kina niezależnego: NAJLEPSZY FILM: „All is lost” reż. J.C. Chandor Bodaj najbardziej realistyczny, wciskający w fotel obraz oceanu w historii kinematografii. Na jego środku zaś Robert Redford, który po raz pierwszy może sięgnąć po Oskara dla najlepszego aktora. Jego wybitna, niemal w całości milcząca rola, buduje klimat filmu. Redford genialnie oddaje stan ducha człowieka, którego życie jest uzależnione niemal w równym stopniu od jego psychicznej wytrzymałości, jak i kaprysów natury – rola od początku do końca hipnotyzująca. Podobnie zresztą jak cały film Chandora, któremu udało się połączyć gatunki niemal do połączenia niemożliwe, a mianowicie świetnie, wciągające kino akcji z niemal medytacyjnym dramatem. Rewelacja! NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE: „Własnym głosem” reż. Lake Bell Komedia o środowisku lektorów filmowych. Już sam dziwny, nietypowy punkt wyjścia daje możliwości do wymyślenia szalonej fabuły. I tę możliwość debiutująca jako reżyser i scenarzysta Lake Bell wykorzystuje w pełni. Jej film to absolutnie najzabawniejsza, skrząca się ironią satyra, którą można traktować bardzo uniwersalnie, jako odniesienie do wszelkiego typu zwalczających się środowisk artystycznych. Przy okazji, poza rewelacyjnym humorem, bardzo ciepły, urokliwy film z bohaterami, z którymi można się swobodnie utożsamiać. NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE: „Piąta władza” reż. Bill Condon To mógł być film, który ponownie, jak kiedyś „Wszyscy ludzie prezydenta”, podniesie temat wpływu mediów (tym razem elektronicznych) na życie publiczne. Jeśli nie, to chociaż mógł to być porządny, w dobrym tempie zrobiony thriller. Tymczasem wyszła ciągnąca się niemiłosiernie, niewciągająca, słabo zagrana nuda, której nawet wyrastający na wielką gwiazdę współczesnego kina, grający Juliana Assange’a Benedict Cumberbatch nie dał rady uratować od sromotnej porażki. Szkoda, bo potencjał historii był naprawdę olbrzymi, a wyszło przeraźliwie przeciętnie. Nikt o filmie Billa Condona nie będzie pamiętał. NAJGORSZY FILM: „Złe gliny” reż. Quentin Dupieux Zeszłoroczny „Wrong” tego samego reżysera był filmem poprawnym, w którym widać było duży, niewykorzystany do końca potencjał na komedię opartą w całości na pozytywnie absurdalnych pomysłach. Niestety to co w miarę wyszło wtedy, w nowym filmie Dupieux nie wyszło w żadnym stopniu. „Złe gliny” to oficjalnie jeden z najgorszych filmów jakie widziałem w tym roku na ekranie. Ciężko go nazwać komedią, bo gdyby tak zakwalifikować to kuriozum, należałoby użyć bardzo mocnych słów. Słów, których nie przystoi napisać wyżej podpisanemu recenzentowi. NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: ex aequo Michael Douglas za „Wielkiego Liberace” i Robert Redford za „Al is lost” Dwie kompletnie różne kreacje, dwie wielkie osobowości na ekranie, dwie absolutnie wybitne role. Gdyby Michael Douglas ze swoim filmem weszli na duży ekran w USA, bez wątpienia walczyłby z Redfordem o Oskara. Tymczasem teraz zadowolić się musi w pełni zasłużoną Emmy, a Redford pozostaje Oskarowym faworytem. Douglas to absolutnym kameleon, dzięki któremu przerysowana osobowość Liberace nabrała dużo ludzkiego wymiaru – brawurowa rola. Redford to z kolei fizyczność połączona z ludzką słabością – wielka kreacja w wielkim filmie. NAJLEPSZA ROLA KOBIETA: Amanda Seyfried za „Lovelace” Wielka pozytywna niespodzianka festiwalu. Zarówno świetna, bardzo rasowo, z energią nakręcona biografia słynnej gwiazdy „Głębokiego gardła”, jak i znakomita kreacja Seyfried w tytułowej roli długo nie pozwalają o sobie zapomnieć, będąc wyśmienitym zamknięciem udanego festiwalu! Maciej Stasierski