W modnej ostatnio tendencji przywracania tytułów po latach, a tym bardziej tytułów kultowych, ze świecą szukać sequela, który jest w stanie nie tylko zaproponować coś nowego, ale doścignąć jakością oryginał. Najbliżej w ostatnim czasie było ku temu Mad Maxowi, który w 2015 roku przerósł pierwowzór z 79, ale (nie żeby to było coś złego) seria Georga Millera to jednak nastawione przede wszystkim na dynamiczną akcję widowisko z wielkimi blaszakami na pierwszym planie. Znacznie trudniejsze przecież wydaje się przywrócenie do życia reformatora kina sci-fi, głęboką powolną filozoficzną rozprawę, która mimo 35 lat wciąż pozostaje moim ulubionym filmem gatunku. Dzieła tak kompletnego, że informacja o ”niepotrzebnym” sequelu wzburzyła rzesze fanów, a i mi kazała się zastanowić czy nie jest to po prostu kolejny pusty skok na nostalgię. Na domiar złego kampania reklamowa nie zachęcała, zwiastuny sugerowały daleki od oryginalnych zamierzeń akcyjniak, a i Denis Villeneuve na stołku reżyserkim był bardzo nieoczywistym wyborem. Wtem, okazało się że „Blade Runner 2049” jest nie tylko filmem udanym, ale też najlepszą i jedyną kontynuacją, na jaką naprawdę zasłużył. A ze mnie, jak i setek innych zaskoczonych widzów, wycisnął głęboko ukryte pokłady najszczerszych łez.
„Blade Runner 2049” jest jednocześnie hołdem, kontynuacją i korespondencją z filozoficznymi założeniami oryginału. Bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z kompletności pierwszej części, więc zamiast standardowo rozbudowywać rozpoczęte wątki, więcej uwagi poświęca rozbudowie świata. Mijane na każdym kroku technologiczne cudeńka zachwycają prostą praktycznością, ich niedaleka namacalność zdaje się wręcz pewna. Przyszłość nowego Blade Runnera to nie dalekie wizjonerskie naukowe przewidywania, a prędzej wizualizacja najnowszej aktualizacji iPhone’a. To świat dużo bliższy niż nam się wydaje, w którym wszelkie ludzkie potrzeby znalazły w końcu syntetyczne wytchnienie. Jednak wśród nowoczesnych innowacji łatwo wyczuć gorzką nutę krytyki. Dystopijna rzeczywistość okazuje się tu nie tak brudna jak w „Łowcy Androidów”, ale dokładnie tak samo pusta, a samotność i emocjonalne niezaspokojenie łączą się ze sobą w kałużach nieustannie padającego deszczu. Obezwładniający społecznie konformizm wobec pozornego antidotum na smutek wydaje się tyle straszny, co niesamowity, a jego obserwacja przywodzi na myśl podglądanie cudzej powolnej agonii. W końcu to właśnie oglądamy – niekończąca się zadaninowość i rutyna niczym nowotwór powoli wyniszcza przecież mieszkańców współczesnych dla filmu miast. Jednak Matrixowa ucieczka z nieświadomości dosięgnie w końcu głównego bohatera filmu, który w załatanym płaszczu z podniesionym wysoko kołnierzem i pistoletem schowanym w głębokiej kieszeni rozpocznie nie tylko podróż w poszukiwaniu cudu, ale przede wszystkim w poszukiwaniu samego siebie.
Głęboko odciskający piętno wątek romantyczny okazuje się największą zaletą filmu. Choć obejmuje tak wiele czasu ekranowego, w żadnym wypadku nie wychodzi na pierwszy plan, jest raczej umotywowaniem działań filmowego protagonisty. Rewelacyjna, choć za mało odważna scena seksu, staje się jego kulminacją i to kulminacją na tyle bolesną, że w moich oczach winduje cały film o kilka poziomów w górę. Od czasów „Her” Spike’a Jonze’a w kinie nikt nie łączył w ten sposób fizycznej bliskości i emocjonalnej niezdolności co Villeneuve. Wzajemne próby silnie zderzą się z rzeczywistością, a chęci nigdy nie zostają wypowiedziane na głos. Miłość w „Blade Runnerze” to może nie taka jaką chciałbym dostawać, ale taka, na którą smutno mógłbym patrzeć godzinami.
Villeneuve trzyma się jak najdalej od trendów wysokobudżetowego science fiction. Zręcznie nawiązuje tu nie do komercyjnych oczywistości, prędzej do kameralnej filozoficznej opowieści jak np. „Stalker” czy „Solaris” Tarkowskiego, komentując tym samym całą gamę współczesnych wydarzeń. Okazjonalne wybuchy są prędzej wyciszeniem niż kulminacją, a organiczne twisty fabularne zamiast szokować widzów pozwalają na swobodne ukazanie innej strony bohaterów. Nieczęsta pretensja okazuje się zupełnie nienachalna, natomiast krótkie momenty nadmiernej oczywistości w konsekwencji nie bolą aż tak bardzo. W końcu, pomimo próby oszukania publiczności, „Blade Runner 2049” to wciąż film skierowany dla masowego widza i bardzo udanie do tego widza (który oryginalnego „Łowcę androidów” ukochał sobie nad życie) dociera – nad całym filmem unosi się cień wielkiej miłości do materiału źródłowego, ale twórca zręcznie omija atakowanie nas nostalgią, racząc jedynie sentymentalnym nuceniem Franka Sinatry. Często chwyta się oryginalnej bladerunnerowej filozofii tylko by wywrócić ją do góry nogami i zadać kolejne, dotąd niezadane pytania. Doskonale też udaje się oddanie pozornie niepowtarzalnego klimatu pierwowzoru, jego tempa, muzyki czy głęboko dotkliwie ludzkich postaci. Denis Villeneuve zdecydowanie udowodnił, że ma pomysł na dostosowanie kinowego klasyka do gustów współczesnego widza, zaskakując tym tak głęboko, że na kilka dni po seansie wciąż nie dowierzam jego ogromnej przenikliwości. Pomimo tak wyraźnego hołdowania nie da się nie zauważyć jak bardzo autorski jest to film i jak wiele nieoczywistych szczegółów wręcz poprawi moralistyczną dosadność oryginału. Kto by przecież pomyślał, że replikanci mają większe dusze niż ludzie, a miłość i samotność lepiej wyglądają na śniegu niż w deszczowych kałużach?
ocena: 8,5/10