Ludzie pozbawieni zdania na dany temat zwykli mawiać: „de gustibus non est disputandum”. Łacińska premia, że o gustach się nie dyskutuje przestała mieć rację bytu już kawałek czasu temu. Z gustu, kompletnie subiektywnego podejścia do różnych spraw wzięły się przecież nagrody za dokonania artystyczne z Noblem za literaturę czy Oskarem na czele. Wymyślili je ludzie, których gust wcale nie musi pasować wszystkim. Stąd też wielokrotnie podnoszone szczególnie do Oskarów zarzuty, że nagradza się filmy nie zasługujące na wyróżnienia. Ale one właśnie wpadły w ten mityczny już „gust” wielkiego gremium, jakim jest Akademia Filmowa. Gusta krytyków czy ludzi zajmujących się zawodowo robieniem filmów, często rozmijają się w tym, co lubi szeroka publiczność. Widać to szczególnie poprzez prosta analizę liczb w box officie. W roku 2012 amerykańskim box officem rządzili słabiutcy „Avengersi”, tymczasem po najważniejsze nagrody przemysłu filmowego sięgają takie filmy jak „Lincoln” czy „Operacja Argo”, których próżno szukać wśród najlepiej sprzedających się obrazów. W Polsce jest trochę podobnie – tłumy nie chodzą do kina na filmy wygrywające najważniejsze polskie festiwale. Różnice z gustem amerykańskiej publiczności widać jednak jak na dłoni, gdy przeanalizuje się ostatnie 4 lata polskiego box office’u. Raz jeden zdarzyło się, że film, który zebrał najwięcej pieniędzy w USA, także u nas okazał się wielkim triumfatorem biletowego rozdania. Był nim „Avatar” Jamesa Camerona i było to już ponad 3 lata temu. Tamten 2009 był zresztą bezprecedensowy. Żaden film przez następne lata nie zbliżył się do wysokości wpływów, jakie ze sprzedaży biletów zebrał znakomity film Camerona. W latach poprzedzających i późniejszych nasz oraz amerykański box office rozmijały się w sposób bardzo znaczący. W 2010 roku w Stanach wygrała trzecia część „Toy Story”, u nas zaś zamykająca tetralogię część „Shreka” pt. „Forever After”. Rok 2011 to w USA triumf drugiej odsłony „Insygniów śmierci” z serii o Harrym Potterze, Polacy zaś byli w nastroju świątecznym i największymi zyskami obdarowali twórców „Listów do M”. Zwycięzcą box office’u w 2012 roku w Polsce niespodziewanie okazał się „Hobbit: Niezwykła podróż”, który z w ciągu kilku dni wyświetlania przegonił konkurencję. Z wyborów polskiego widza można wysnuć kilka wniosków o bardzo jasno kształtujących się tendencjach. Jak wspomniałem na zamknięcie pierwszej dekady lat 2000nych polscy widzowie bardzo ochoczo wybrali się na „Shreka Forever After”. Jest to pewien symbol bardzo jasno objawiającego się w polskim box office zjawiska. Mianowicie Polacy, zapewne zaciągani do kina przez swoje pociechy, bardzo często oglądają na wielkim ekranie filmy animowane. W każdym z analizowanych lat w pierwszej 25tce najlepiej sprzedających się filmów było co najmniej 6-8 kreskówek. W 2009 roku aż dwie, a w 2012 jedna znalazła się w pierwszej trójce rocznego podsumowania. Odpowiednio były to drugi „Madagaskar”, trzecia „Epoka lodowcowa” oraz trzeci „Madagaskar”, a niewiele brakło by w 2012 jeszcze na podium znalazła się kolejna „Epoka lodowcowa”, wyprzedzona jednak w ostatniej chwili przez „Skyfall”. Jedynym rokiem, kiedy animacje nie cieszyły się Polsce tak duża popularnością był 2011, kiedy najwyżej sklasyfikowano „Smerfy”, film animowany, ale tylko w określonej części. Na tak dużą popularność kreskówek w naszym kraju można spojrzeć z dwóch co najmniej perspektyw. Z jednej strony widać, że duży wpływ na to, co dorośli Polacy oglądają w kinie, mają ich dzieci. To one często „zaciągają” swoich rodziców na przygody swoich ulubionych bohaterów. Z drugiej zaś strony widoczna jest duża zmiana w podejściu twórców do kręcenia filmów animowanych, które stają się coraz bardziej uniwersalne, dostarczające rozrywkę coraz szerszym kręgom odbiorców. Polacy jednak chyba nie do końca te zmiany dostrzegają, gdyż wciąż chodzą na sprawdzone, znane tytuły jak kolejne części „Shreka”, „Madagaskaru” czy „Epoki Lodowcowej”, szerokim łukiem omijając nowe, często znakomite animacje, jak chociażby tegoroczne „Frankenweenie” czy „Piraci”, których próżno szukać na wysokich miejscach polskiego box office’u. „Polacy nie gęsi, swój język mają” – tak pisał swego czasu wieszcz Mikołaj Rej. Powiedzenie to można byłoby sparafrazować „Polacy nie gorsi, swoje kino znają”. Lubimy swoich, oglądamy ochoczo polskie filmy. Co jednak ciekawe i nie ukrywając pocieszające, nasze gusta w kontekście polskiej kinematografii bardzo się poprawiły, przynajmniej w roku 2012. Z jednej strony jest to oczywiście spowodowane tym, że ostatnich 12 miesięcy można śmiało nazwać triumfem rodzimego kina – „Róża”, „Obława”, „Pokłosie”, „Jesteś Bogiem”, „Mój rower” czy nawet na upartego „W ciemności” były filmami naprawdę z najwyżej półki, często wyprzedzającymi kino zza granicy. Cztery z tych filmów znalazły się w pierwszej 25tce rocznego podsumowania polskiego box office’u. W poprzednich latach popularność filmów polskich twórców nie była wcale dużo mniejsza, ba w 2011 było ich w top 25 aż osiem, a w 2009 sześć. Jednak dopiero w tym roku Polacy pokazali, że można chodzić na dobre polskie kino, a nie tylko na polskie kino. To rozróżnienie wynika z faktu, że w 2009 roku najchętniej oglądanym polskim filmem było żenujące, tvnowskie „Kochaj i tańcz”, a 2010 roku kto wie czy nie jeszcze gorsze „Ciacho”. W latach tych do czołówki dostawały się też takie „dzieła” jak „Popiełuszko: Wolność jest w nas” – film tyleż istotny i dobrze zagrany przez Adama Woronowicza, co niestety fabularnie słabiutki – czy „Śluby panieńskie”. W rekordowym dla polskiej kinematografii 2011 roku obok świetnych „Listów do M” w czubie tabeli znalazły się też kwiatki w postaci „Och, Karol 2” czy „Weekendu” zostawiając w tyle jeden z najlepszych filmów roku „Salę samobójców”. Mając w pamięci to, co stało się w 2012 roku, pojawiają się dwie podstawowe wątpliwości. Pierwsza wynika z faktu, czy polscy twórcy będą w stanie powtórzyć, a może najlepiej poprawić swoje dokonania z 2012 roku. Czy znowu obejrzymy w naszych kinach obrazy na poziomie „Obławy” lub „Jesteś Bogiem”? Nie da się na to pytanie bez wątpliwości odpowiedzieć twierdząco, szczególnie po obejrzeniu otwierających nowe 12 miesięcy „Supermarketu” czy „Bejbi blues”. Druga wątpliwość dotyczy nie twórców, a publiki – czy będziemy potrafili znowu wspiąć się na wyżyny i wybierać filmy dobre, zapominając o tych złych. Tegoroczne porażki „Bitwy pod Wiedniem” (co w kontekście wielkiego finansowego triumfu „Bitwy Warszawskiej” dziwi) czy szczególnie zdjętego po 2 tygodniach z ekranów „Kac Wawa” dowiodły, że się da. Żeby to powtórzyć, twórcy muszą dać nam szansę! Resztę filmów, które oglądamy można włożyć w kategorię „zagranicznych”. Takich oczywiście siłą rzeczy oglądamy najwięcej. Wśród nich widać też ewidentne tendencje. Lubimy proste kino komercyjne, dużo się ogląda u nas superprodukcji, sensacji, także komedii zza oceanu. Nie dziwią sukcesy „Avatara”, „2012” w roku 2009, rok później „Alicji w krainie czarów” czy „Incepcji”, w kolejnych dwóch latach zaś czwartych „Piratów z Karaibów”, „Skyfall” czy wspomnianego wcześniej „Hobbista”. Jak Polacy idą na film zagraniczny, nie szukają w nim za bardzo intelektualnej rozrywki, zaś prostej stymulacji zmysłów. Nie krytykuję ich za to, gdyż nie jest to konstatacja dotycząca tylko naszego społeczeństwa. Wyrażam generalny żal, że tak wygląda sytuacja w światowym box office. Polacy jak już sięgają po kino trudniejsze, to i tak nie jest to kino o najsilniejszym ciężarze gatunkowym. Stąd wielka popularność w naszym kraju obrazów Woody Allena, czy zaskakująco duże sukcesy komercyjne francuskich „Nietykalny”, oskarowego „Jak zostać królem”, „Autora Widma” Romana Polańskiego, czy „Czarnego łabędzia”. Nie występuje u Polaków typowy dla amerykańskiego box office’u skok popularności po triumfach czy nominacjach do Oskarów. Próżno, więc szukać na wysokich miejscach zestawień rocznych „Artysty”, z powodów oczywistych „Hurt Lockera” czy „Slumdoga”. Polacy chodzą do kina na mniej więcej do samo co inni. Głównie chodzi nam o mile spędzone 2 godziny, solidną rozrywkę, nie zaś o wysiłek intelektualny. To jeszcze nie jest niepokojące, gdyż zapaleńcom, ludziom mocniej zainteresowanym trudniejszymi produktami X muzy, pozostają kina studyjne czy coraz liczniejsze w naszym kraju festiwale filmowe na czele z wrocławskimi Nowymi Horyzontami. Niepokoi bardziej fakt, że coraz mniej Polaków generalnie chodzi do kina. Zarówno multipleksy, jak i małe kina prywatne odwiedzamy rzadziej. Jeszcze 4 lata temu wpływy z „Avatara” przekroczyły 23 miliony ludzi. W tym roku „Hobbit” przyniósł producentom niewiele ponad 11, a obydwa filmy były zwycięzcami rozdania w danym roku. Powinien to być sygnał ostrzegawczy zarówno dla właścicieli kin, jak i w szczególności dla dystrybutorów. Ci pierwsi muszę koniecznie zastanowić się nad cenami biletów. Ci drudzy zaś mają przed sobą zadanie najpoważniejsze: lepiej wybierać filmy, wprowadzać do kin obrazy bardziej różnorodne, żeby nie było w kinach weekendów, ba miesięcy w których nie ma wyboru. W Polsce jest takowych aż za dużo, żeby tylko spojrzeć na coroczne kłopoty z końcówką roku, kiedy w USA do kin wchodzą najważniejsi oskarowi kandydaci, a u nas mamy sezon ogórkowy. Dystrybutorzy do pracy! Od was zależy czy gust filmowy Polaków będzie jeszcze lepsze! Od Was i od samych filmowców. Maciej Stasierski