Szczytem kariery Sylvestra Stallone był przełom lat 80. i 90.. Wtedy osławiony sukcesem „Rocky’ego” i „Rambo” aktor kręcił po trzy filmy rocznie inkasując za nie bardzo wysokie honoraria. Jednym z ostatnich obrazów tego okresu była adaptacja brytyjskiego komiksu „Dredd” o zamaskowanym sędzim, który siłą wymierza sprawiedliwość w skorumpowanym mieście przyszłości. Niestety poza wysoką gażą dla Stallone’a, nic dobrego ten film nie przyniósł. Co więcej ta fatalna realizacja doprowadziła do odstawienia interesującego bohatera na półkę na wiele lat. Powrócono doń w 2012 tworząc zupełnie nową, zdecydowanie bardziej wierną oryginałowi adaptację z Karlem Urbanem w roli tytułowej. W filmie Pete’a Travisa obserwujemy jeden dzień z życia sędziego Dredda. Ma przetestować kandydatkę na nowego sędziego, młodą Casandrę (Olivia Thirbly) która ma umiejętności czytania w myślach ludzi. Ich pierwszym zadaniem jest sprawa morderstwa w bloku Peach Tree, w którym rządzi tajemnicza Ma-Ma (fantastyczna Lena Headey). Nie spodziewają się, że znajdą się w pułapce. „Dredd” pokazywany w polskich kinach jedynie w 3d rozpoczyna się fatalnie, efekciarsko, w sposób kompletnie nieprzystający do później narzuconego klimatu. Pościg otwierający film jest nudny, sztampowy, nic nie wnoszący. Później jednak poznajemy Casandrę Anderson, którą znakomicie portretuje Olivia Thirbly. Już od pierwszego momentu widać pewne napięcie rodzące się między nią a Dreddem, które jest źródłem sytuacji zarówno dramatycznych, jak i zabawnych. Tych drugich jest jednak niewiele, gdyż w momencie wejścia bohaterów do bloku Peach Tree niezwykle zagęszcza się atmosfera. Pomaga w tym zarówno bardzo stonowana reżysera Travisa, który nie jest typem opowiadacza historii, a raczej malarza z niesamowitym okiem do obrazu, jak i niezwykle ascetyczna scenografia. Cegiełkę dokładają także muzycy odpowiedzialni za genialną, w pełni elektroniczną ścieżkę dźwiękową. Oczywiście historia nie jest pozbawiona schematów, jednak efekty wielkiej wyobraźni wizualnej Travisa pozwalają nam o nich zapomnieć. Widać ją szczególnie w scenach, w których na bohaterów działa narkotyk slo – mo. Te sekwencje, tak kolorowe, dziwne, łamiące nieco klimat świadczą najlepiej o tym, że mamy do czynienia z adaptacją komiksu. I to dobrze zrobioną adaptacją. Na jej sukces poza oryginalną stroną wizualną składają się także znakomicie dobrani aktorzy – świetny, ani na sekundę nieściągający hełmu Urban, wspomniana Thirbly, a szczególnie kradnąca show, charyzmatyczna Headey kapitalnie pokazująca bezwzględność Ma – Ma. „Dredd” pozwala nie tylko zapomnieć o filmowym niewypale ze Stallone’em w roli głównej. Pozwala zakochać się na nowo w tym tajemniczym bohaterze i oczekiwać być może kolejnych udanych filmów z jego udziałem. Maciej Stasierski