Po ,,Legendzie Króla Artura” Guya Ritchiego w zeszłym miesiącu doczekaliśmy się właśnie kolejnego filmu brytyjskiego reżysera, który po początkowych sukcesach w swoim kraju związał się z Hollywood. ,,Baby Driver” Edgara Wrighta, choć w wielu miejscach przypomina typowy heist movie, kipi od nietypowych pomysłów dzięki indywidualnej i nieskrępowanej wizji reżysera.
Baby (Ansel Elgort) jest tytułowym kierowcą. Kiedyś ukradł samochód pełen towaru Docowi (Frank Underwood a.k.a. Kevin Spacey), przez co teraz musi pomagać mu przy różnych napadach. Co prawda spłacił już dług (wszak pracował dla swojego szefa przez dziesięć lat), ale protagoniście wciąż daleko do wolności. Gdy w jednej ze scen Baby oznajmia bossowi, że ten nie chce już dla niego pracować, Doc odpowiada mu: ,,Co wolisz, samochód czy wózek inwalidzki?”
Choć przysłowie mówi, że z niewolnika nie ma pracownika, bohater wywiązuje się ze swoich zadań bardzo dobrze, co stanowi zaskoczenie dla innych gangsterów, z którymi zmuszony jest pracować. Dość spojrzeć na, nomen omen, dziecięcą fizjonomię Elgorta, by dojść do wniosku, że nie powinien mieć wiele wspólnego z wytatuowanymi i przerysowanymi Jonem Bernthalem, Jamiem Foxxem czy Eizą González.
Główny bohater wyróżnia się jednak jeszcze pod innymi względami. Poznajemy go w kilku długich otwierających sekwencjach, często zupełnie pozbawionych dialogów. Pokazuje to jego odosobnienie od świata, a także niedopasowanie, tak, jakby był dzieckiem zbyt szybko umieszczonym w brutalnym świecie dorosłych. Przez wypadek w młodości, w którym stracił rodziców, zmuszony jest ciągle słuchać muzyki, która zagłusza szumy w jego głowie. Ten zabieg, choć pozornie dosyć banalny, dyktuje później całą warstwę audiowizualną filmu. Uszy protagonisty stają się niemalże uszami widza, zaś większość scen jest gdzieś w tle okraszona świetnie dobraną, pełną starych szlagierów, muzyką. Najlepiej wypada to w scenach strzelanin, gdzie muzyczny beat definiuje montaż. Strzały padają w rytm piosenek Queen czy The Beach Boys, zamieniając brutalne gangsterskie walki w frenetyczny balet, w którym powaga ustępuje miejsca humorowi i grotesce.
Wright pozwala widzowi zapomnieć, że praca Baby’ego nie jest zabawą, aż do finałowego skoku, który w bardzo brutalny i zaskakujący sposób zamienia się w karambol błędów i pomyłek. Taka zmiana dominanty nastrojowej jest dosyć racjonalna, jednak reżyser stara się później powrócić na bardziej optymistyczne tory naiwnym i dosyć banalnym zakończeniem, które wydaje się nierealistycznie pomyślne. Problem polega również na tym, że o ile cała fabuła praktycznie gna do przodu, film trochę wytraca tempo w końcówce, która potrzebuje zbyt wiele czasu by domknąć i naprostować wszelkie wątki. Pomimo tych paru finalnych potknięć, Wright świetnie połączył kilka gatunków, tworząc z nich elektryzujący koktajl, który zapewne będzie serwowany jeszcze przez wiele wakacyjnych tygodni w naszych kinach.
Ocena: 7/10