Od dłuższego czasu amerykańskie kino cierpi na brak nowych, unikalnych pomysłów. Pół biedy kiedy nie kończy się na samej inspiracji produktem zagranicznym i wychodzi coś naprawdę interesującego, rozwijającego temat. Przykładem może być choćby Inflitracja Martina Scorsese. Niestety jest ona też wyjątkiem od reguły, którą ograniczyć można do stwierdzenia, że remaki zawsze są gorsze od oryginałów. Jej realizacją jest nowe Ghost in the Shell. Ale nie tylko tym…
Rupert Sanders jest ponoć fanem anime, a jedną z jego inspiracji jest Księżniczka Mononoke. Wydawać by się mogło, że nie powinno być lepszego kandydata do wyreżyserowania aktorskiej wersji Ghost in the Shell. Niestety Sanders okazał się być fanem, który z reżyserią być może nie powinien mieć wiele wspólnego. Oryginalna anime była filmem przepełnionym filozoficzną tematyką, pytaniami dotyczącymi człowieczeństwa, istnienia metafizycznej duszy, która pozostaje po śmierci, oraz spraw związanych z technologią. Fabuła była przy tym efektowna, muzyka kapitalna, a bohaterowie w pewien niespodziewany sposób chwytali za serce.
Aktorska wersja została przepuszczona przez wyżymaczkę – pozostała jedynie prosta fabułka o zemście, do której dodano zupełnie niepotrzebne elementy, jak choćby nie jeden a dwa wątki matczyne. Jeden z nich związany jest z dr Ouelet (świetna Juliette Binoche), która stanowi zupełnie niewykorzystany suplement do tej opowieści. Po co ona się pojawia? Nie ma w relacji między nią a główną bohaterką Major (Scarlett Johansson) nic ciekawe, nic godnego poświęcenia jej dużej części pierwszej połowy filmu.
Innym niezwykle interesującym elementem, który wyróżniał animację, był fakt, że nie można było wskazać w niej negatywnego bohatera. Jednak w filmie przeznaczonym dla amerykańskiego popcornowego widza nie mogło go zabraknąć, bo przecież nikt nie zrozumiałby o co chodzi. Przecież współczesne filmy muszą być oparte na jasno zarysowanym konflikcie…czy na pewno? NIE! Nie muszą, przeciwnie nie powinny jeśli to nie fabule nie pomaga. Tutaj to przeszkadza, bo negatywny bohater jest skonstruowany idiotycznie, jest pozbawiony charyzmy, o motywacjach też możemy zapomnieć. W tym miejscu krótki apel do filmowców:
Nie róbcie z widzów debili!
Szkoda, że kilka niewątpliwych zalet tego filmu – niezła obsada (świetny Takeshi Kitano!), przyjemna warstwa wizualna, nieprzeciętne tempo – zostały zaprzepaszczone przez fatalne postawienie akcentów. Nie o to chodziło twórcom oryginału, nie chcieli oglądać swojej historii opowiadanej w sposób taki, który niestety odbiera widzowi możliwość zastanowienia się. Daje mu jedynie akcyjną papkę, bez żadnych dodatkowych walorów, które tak pięknie wybrzmiewały w anime. Szkoda, bo potencjał był wielki.
Ocena: 3/10