Bolączką growych adaptacji było dotąd przede wszystkim przeświadczenie scenarzysty o swoim kunszcie jak i o tym, że jest w stanie napisać coś znacznie lepszego niż wzorcowy skrypt, na którym powinien się wzorować. Assassin’s Creed zdaje się być pewnego rodzaju odmiennością w podejściu, niemniej wcale nie wychodzi mu to na dobre.
Może problem w tym, że gra zdaje się być zwyczajnie trudno do zekranizowana w skali 1:1. W końcu najfajniejszą rzeczą w oryginalnym Assassin’s Creed były przede wszystkim sekwencje dziejące się w animusie, gdzie mogliśmy wcielić się w postać zabójcy przywołanego za pomocą fikcyjnych wspomnień protagonisty gry. Podłączony do wielkiej maszyny dawał nam dostęp do mózgów swoich przodków z dawnych czasów, i to właśnie nimi mogliśmy robić świetne rzeczy skacząc z wielkich wież czy zdobywając kolejne artefakty. Sęk w tym, że na gruncie filmowym to zwyczajnie nie działa tak dobrze – przez to, że już na samym początku filmu bohater dowiaduje się, że postać w którą się wciela była niegdyś w posiadaniu tajemniczego złotego jabłka, nie czujemy zupełnie ryzyka. Wszystkie sekwencje prowadzące do odkrycia tegoż są pozbawione jakiegokolwiek strachu o filmowego protagonistę, bo, jak wcześniej nam powiedziano, na pewno dotrwa on momentu odnalezienia jabłka. A gdy artefakt zostanie już odnaleziony, twórcy urywają wątek. I może na gruncie growym to działa (przez to że wtedy nie jesteśmy biernymi odbiorcami i czerpiemy frajdę z walk i skradania), ale w filmie zupełnie nie.
Z tak wielkiej dziury (film z fabułą, która nie angażuje) dałoby się wybrnąć, gdyby same walki dawały nam tyle frajdy, ile dawała nam seria gier. Niestety, na tej linii Assassin’s Creed również sobie nie radzi. I nie chodzi tu nawet o samą choreografię, bo ta wypada przyzwoicie, ale o to jak twórcy okropnie zmontowali te sceny. Jest tu masa sekwencji, które mają potencjał na bycie spektakularnymi (bardzo często bohater w pojedynkę rozprawia się w tłumem wojska), ale przez chaotyczny, poszatkowany montaż nie dość, że nie bawisz się dobrze, to nawet nie wiesz o co chodzi w poszczególnych scenach! Jest gorzej niż w Bondowskim Quantum of Solance, co powinno być wystarczającą anty-rekomendacją.
Scenariuszowo film nie wyrabia także i poza animusem. Obie frakcje są sztampowo spolaryzowane na dobrych, prawych, działających z zasadami asasynów, oraz złych, rządnych władzy i zniewolenia templariuszy. Tym drugim nie pomaga zupełnie wyprany z charyzmy i zmęczony Jeremy Irons, ani z pozoru dwuznaczna, ale w końcu jednak papierowa, całkowicie nijaka Marion Cotillard. Co ciekawe, to właśnie ich relacja zdaje się być tą najciekawszą w filmie. Postać Fassbendera, mimo że odgrywa prominentną rolę, jest raczej osobą, która ma nas wprowadzić w przedstawiony świat – zbudowana na jednym dramatycznym wątku, który w dodatku nie jest nawet ciekawy i rozwiązuje się dość szybko, by potem po prostu kopać ludziom tyłki będąc podłączonym do metalowego ramienia. I może nawet ta relacja Irons – Cotillard byłaby w stanie zadziałać (w końcu dotyczy dwóch rezonujących ze sobą postaci pod kątem charakterów i intencji), gdyby nie była budowana na patetycznych sentencjach i pustych frazesach. Ujmuje to całości naturalności, tworząc raczej dialog dwóch wielkich buddyjskich mnichów niż relację konserwatywnego, rządnego władzy ojca z córką-naukowcem o szczytnych intencjach.
Mógłbym mówić tu dalej o tym, że CGI nieciekawe, że muzyka z koszyka „średniowieczne podrygi” w Media Markt, że źle chwyta się desperackich nawiązań do growego pierwowzoru (ten ptak z intra przemyka przez ekran naście razy), ale zwyczajnie mi się nie chce, bo Assassin’s Creed to film mierny w każdym calu, po którym w pamięci zostanie wam jedynie Fassbender w kapturze. A to nie jest warte, uwierzcie.
Ocena: 3/10
(Maciej Roch Satora)