Po tegorocznym werdykcie canneńskiego jury odezwało się dużo głosów niezadowolenia. Nie dlatego, że wygrał bodaj najwybitniejszy film dekady „Miłość”, a z powodu całkowitego pominięcia niezwykle zaskakującego „Holy motors” Leosa Caraxa. Po obejrzeniu tego filmu w trakcie tegorocznego festiwalu Now Horyzonty, bez wątpliwości dołączam do głosów niezadowolenia. W typowo skonstruowanej recenzji w tym momencie powinien nastąpić krótki opis filmu. Jednak tym razem nie tyle, że chcę, ile muszę odstąpić od tego rytuału. Powodem jest fakt, że „Holy motors” właściwie nie da się opowiedzieć. Poprzestanę więc na tym, że główny bohater filmu niejaki monsieur Oscar (w tej roli powalający na kolana Denis Lavant) jeździ limuzyną po Paryżu i przebiera się w różne postaci. Jego kierowcą jest Celine (świetna Edith Scob). W przerwach pomiędzy kolejnymi „stacjami” konwersują sobie o życiu. Dziwadło, bo tak trzeba nazwać nowy film mistrza francuskiego gotyku Leosa Caraxa, jest filmem znakomitym. Jednak takie stwierdzenie jest o wiele prostsze niż jego udowodnienie. Nie sposób bowiem na przykład pochwalić rozwiązań fabularnych, gdyż bardziej mamy do czynienia z odpryskami historii niż prawdziwą, pełną historią. Także sam Carax nie pozwala na bezapelacyjną rekomendację swojego stylu narracyjnego, który opiera się na grze z widzem. Raz stara się go zamęczyć, innym razem rozbawić, niemal zawsze szokuje. Jednak jest w „Holy motors” pewna magia, coś co nie pozwala o tym filmie zapomnieć. I jak bardzo jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy tym filmem pogardzają, tak bardzo też skłaniam się ku tym, którzy ten film kochają. Bo jest w nim wiele rzeczy, w których można się bez żadnych wątpliwości zakochać. Pierwszym jest odgrywający główną rolę Denis Lavant. Jego umiejętność transformacji w kilkanaście różnych postaci jest po prostu niewiarygodna. Przy analizie jego kreacji pojawia się pytanie, czy to jest jeszcze aktorstwo, czy już prawdziwe życie – tak dobry jest Denis Lavant. Mamy do czynienia z rolą nie tylko wybitną pod względem warsztatowym, ale także wręcz przeszywającą emocjonalnie. Coś kapitalnego! Partnerująca mu w całej historii Edith Scob oczywiście nie utrzymuje porównania z Lavantem, niemniej wciąż jej kreacja pozostaje jedną z najlepszych ról drugoplanowych tego roku. W kolejnych segmentach opowieści pojawiają się inne znane twarze. W podaj najpiękniejszym wizualnie epizodzie obserwujemy przepięknie wyglądająca Evę Mendes. W najbardziej emocjonalnie dojrzałym z kolei czeka widza spotkanie z przepięknie śpiewającą Kylie Minogue. Treści innych segmentów zdradzać nie będę, ale mogę zapewnić, że każdego czeka coś miłego, od musicalu, przez kino familijne, po sensację. A wszystko to podane w przepięknym opakowaniu – z genialną muzyką i wysmakowanymi zdjęciami. Jedyna wątpliwość jaka pojawia się po obejrzeniu „Holy Motors” jest następująca – czy to jest wydmuszka i czysty eksperyment formalny, czy jednak coś więcej? Skłaniam się ku temu drugiego. Crax w swój iście wizjonerski sposób skłania nas do refleksji nad życiem, nad chwilami, kiedy zakładamy maski. Bo każdy z nas zapewne w różnych sytuacjach to robi. Nawet jeśli nie trafi do Was to co teraz piszę, to wizualna uczta i genialne aktorstwo Lavanta powinny wystarczyć do spędzenia kapitalnych 2 godzin w kinie. Maciej Stasierski