Lato w pełni, za oknem słońce grzeje niemiłosiernie, szkoła się skończyła, do kin wchodzi więc obowiązkowy film o emerytowanym twardzielu z założenia podobny do np. „Bez litości”, „Uprowadzona” lub „John Wick”. Nie miał to być jednak film napakowany akcją, a komedia sensacyjna. To zwiększyło moje zainteresowanie i miałem nadzieje, że otrzymam coś na kształt „Nice Guys”, gdzie świetna chemia między głównymi bohaterami niesie cały film. Tutaj w rolach głównych występują Bruce Willis i John Goodman, którzy nie raz już prezentowali swój talent komediowy.
Steve Ford (Bruce Willis) to były policjant prowadzący biuro detektywistyczne, wciąż żyje latami 70-tymi. Pewnego dnia zostaje porwany jego ukochany pies, którego także uwielbia jego siostrzenica. Steve wchodzi więc w układ z mafią, która porwała Buddy’ego. Tym razem robi coś nie tylko dla siebie. Już na samym początku, film obiera dziwny kurs przedstawiając Steve’a jako przejaskrawionego 20-latka, który sobie surfuje, jeździ na desce i żyje nie martwiąc się niczym. Skutkuje to festiwalem żenujących scen, w których Bruce Willis jest zmuszony jeździć nago na deskorolce, chować sobie pistolet między pośladkami czy przebierać się za kobietę. Przez to ciężko w jakikolwiek sposób sympatyzować z głównym bohaterem, bo prócz tego, że ma słodkiego psa, to jest całkowicie nie profesjonalny i dba tylko o siebie. Gdy jest po raz kolejny okładany przez mafiozę, nawet się cieszymy. Przykre że stary John McClane, który potrafił znaleźć wyjście z każdej sytuacji, ma tu więcej szczęścia niż rozumu i może raz lub dwa pójdzie coś według jego planu.
Jednak nie tylko główna postać kuleje, cała tak zwana mafia, której przewodzi Spyder (Jason Momoa), przez większość czasu jest parodią gangsterów, którzy od czasu do czasu z niewiadomego powody zachowują się zupełnie na poważnie, a widz zastanawia się tylko czemu nie opuścił jeszcze sali kinowej.Całą obsada wygląda jakby się zastanawiała co poszło nie tak w ich życiu, że występują w tym filmie. Odróżnia się jedynie John Goodman grający najlepszego przyjaciela Steva’a. Podobnie jak jego postać Dave, który jest w trakcie rozwodu, wszystko traci i dlatego postanawia się przy tym chociaż dobrze bawić, podobnie Goodman zdając sobie sprawę, że nic dobrego już z tego nie wyjdzie, gra zupełnie niepoważnie co wywołuje mały uśmiech. Historia jest opowiadana z perspektywy notatek głosowych młodego partnera Steve’a – Johna (Thomas Middleditch), który wszystko nagrywa. Owocuje to infantylną ekspozycją, która opiera się na stopklatce przy każdej nowej postaci (nawet psie) i krótkiej genezie. Pojawia się także chyba z tuzin przebitek ukazujących panoramę Venice nie wiadomo w jakim celu. W sukces filmu nie wierzył chyba sam dystrybutor (Kino Świat), który tłumaczeniem „Once Upon a Time in Venice” na „Jak dogryźć mafii” zapewnił sobie mocną kandydaturę do Węży. Na dodatek w samym filmie postać oryginalnie zwana Lew the Jew u nas jest tytułowana jako mosiek Lew. Jeśli kogoś bawi stos suchych i wulgarnych żartów, głupkowate zbiegi okoliczności i staczający się Bruce Willis, to zapraszam. Ale jednocześnie uprzedzam, że ta produkcja nawet do pięt nie dorasta „Dirty Grandpa”.
3/10