Mimo tego, że animacja poziomem scenariuszowych rozwiązań i rozmachem realizacji coraz mocniej zbliża się do tego, co dotychczas było standardem filmów aktorskich, jednak wciąż jest to zupełnie inny kawałek chleba. Przekonał się o tym dobitnie jeden z najwybitniejszych amerykańskich animatorów Andrew Stanton, którego debiut – „John Carter” – rozczarowuje na całej linii. John Carter, kapitan amerykańskiej piechoty, w nieokreślonych okolicznościach przenosi się na Marsa. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, nie tylko planeta ta jest zamieszkana, ale wręcz znajduje się w stanie wojny domowej między dwoma zwaśnionymi państwami-miastami Zudangą i Helium. Co więcej w wyniku swojej niespodziewanej „podróży” uzyskuje dodatkowe umiejętności. Czy pomoże rozstrzygnąć odwieczny konflikt? Nie dam sobie wcale ręki uciąć za bliskość mojego opisu w stosunku do tego, co się dzieje na ekranie. I powodem mojej niepewności nie jest wcale fakt, że oglądałem film Andrew Stantona bez koncentracji czy w stanie upojenia alkoholowego. Wręcz przeciwnie podszedłem do niego ze stosownym każdej produkcji profesjonalizmem i spotkało mnie uderzenie w twarz wymierzone przez twórców. „John Carter” bowiem naprawdę doprowadza człowieka do tak silnego zdenerwowania z powodu bezsensownej utraty pieniędzy, że spokojnie może doprowadzić do popadnięcia w nałogi. Jego niska jakość zaskakuje tym bardziej, gdy przypomnimy sobie jak znakomite filmy ma w swojej karierze Stanton. To spod jęki ręki wyszła bodaj najlepsza, a na pewno najbardziej oryginalna animacja ostatnich lat – „Wall.E”. Tymczasem „John Carter” nie ma w sobie nic co można byłoby nazwać oryginalnym, przyzwoicie zrealizowanym, czy chociażby głupim, ale w sumie zabawnym. Wszelkie momenty potencjalnie komediowe zostały zrealizowane na tak wysokim poziomie zadęcia i przerysowania, że przyprawia to o mdłości. Realizacja pozostawia także bardzo wiele do życzenia. Widać ewidentnie, że Stanton nie jest mistrzem inscenizacji scen dynamicznych, które są często bardzo przydługie i męczą. Perełką jest tu szczególnie przezabawna scena walki z całą hordą dziwacznych stworów o potrójnych nazwiskach, których główny bohater pokonuje dzięki temu, że udaje mu się wspomnieniem zmarłej żony wyzwolić wielką ilość negatywnych emocji. Pomaga mu w tym niesamowicie wyglądający pies – skrzyżowanie Jabby the Hutta, świni i żaby z „Labiryntu Fauna”. Fatalnie wykorzystanych nawiązań jest zresztą w filmie Stantona więcej, co jest chyba jego największym problemem. Reżyser i scenarzyści mając w ręki ponoć bardzo solidny, choć przyznam nieznany mi materiał wyjściowy, najwyraźniej kompletnie go zmasakrowali. Jeśli jednak tak nie jest to znaczy, że powieści Edgara Rice Borroughsa nie należą do najwybitniejszych przedstawicieli gatunku. Abstrahując jednak od wartości adaptacji, widać, że Stanton bardzo mocno inspirował się i „Avatarem”, i trylogią Petera Jacksona, i „Tańczącym z wilkami”, i „Gwiezdnymi wojnami”. I wszystko to nie wyszło. Chaotycznie poprowadzona fabuła, kompletnie nieudane przeskoki między kolejnymi sceneriami, pozbawieni jakichkolwiek cech (czy to negatywnych, czy pozytywnych) bohaterowie, za to fabularne uproszczenia, nadęte dialogi deklamowane do pleców współrozmówcy (styl a la Moda na sukces) i żenująco wolne tempo – to wszystko wiele mówi o „Johnie Carterze”. W przypadku tak źle, bez pomysłu stworzonej scenerii aktorom pozostało jedynie wypowiedzieć parę kretyńskich kwestii i odebrać pieniądze w kasie. Tak zrobili na pewno koszmarnie ucharakteryzowany Mark Strong, Ciaran Hinds i najgorszy z całej już wyjątkowo niefortunnej obsady Dominic West grający na grymasie widzianym ostatnio głównie u gwiazdki Disneya Miley Cyrus. Niestety dodatkowym problemem okazali się odtwarzający główne role Taylor Kitsch i przepiękna, acz zupełnie pozbawiona talentu Lynn Collins. Problem z nimi jest taki, że mimo wszelkich przeciwności losu starają się grać. Swoimi godnym admiracji, choć nieudolnym zaangażowaniem męczą dodatkowo. Szczególnie Collins, która dzięki swojej roli księżniczki Dejah stała się pionierką stylu mówienia do ściany i odwracania się w stronę rozmówcy w momencie puenty. „John Carter”, jeśli wierzyć dystrybutorom kosztował 250 milionów dolarów. Niestety tych pieniędzy zupełnie na ekranie nie widać. To co widać z kolei nie jest ani ładne, ani interesujące, ani chociażby minimalnie zdystansowane do samego siebie. Jest za to męczące, długie i irytujące. Żądam zwrotu pieniędzy! Maciej Stasierski