Przedstawiciel największych dokonań francuskiej Nowej Fali obowiązkowo musiał znaleźć się w tym nowym cyklu, który od teraz będę kierował. Dzieło Alain Resnais wywarło ogromny wpływ na kinematografię, a forma składająca się z retrospekcji, czy z wyimaginowanych sekwencji stała się jednym z czołowych osiągnięć francuskiego mistrza. Alain Resnais co prawda nie należał do grupy krytyków piszących do miesięcznika Cahiers du Cinéma, ale wspólnie z między innymi Agnés Vardą, czy Claudem Lelouch należał do tzw. „drugiej gałęzi” francuskiej Nowej Fali. „Zeszłego roku w Marienbadzie” nagrodzony Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji w 1961 roku pozostaje do dziś uznane za największe dzieło w dorobku nowofalowca.
Pierwszym brakującym elementem składowym jest brak klasycznej ekspozycji. Widz od pierwszej minuty zaproszony jest do zwiedzania hotelowych korytarzy, w których na próżno szuka jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś bohatera, któremu mógłby przypisać rolę pierwszoplanowej postaci. To dziwnie, że w filmie trwającym trochę ponad półtorej godziny dopiero po 20 minutach zaczynamy kojarzyć, która postać jest istotna dla fabuły i komu mamy powierzyć rolę prowadzącą. Przez te 20 minut operator Sacha Vierny prowadzi nas płynną kamerą przez kolejne sale barokowego ośrodka, a z offu dochodzi do nas przepiękna poezja, którą w pełni zrozumiemy dopiero po obejrzeniu całości. Niczym refren powtarzają się słowa: „A on ponownie przechodzi przez korytarze, salony, galerie budowli z ubiegłego wieku. Przez ten olbrzymi, luksusowy, barokowy i ponury hotel.” Skąpany w głębokiej czerni i silnie kontrastującej bieli kurort z każdą minutą odsłania coraz to większe i ukryte sekrety. W miejscu ekspozycji fabuły reżyser przedstawił swoją własną wersję tegoż elementu. Przekształcił on bowiem ekspozycję akcji w ekspozycję miejsca, w którym się ona odbywa. Przypomnijmy, że w latach 60-tych, czy wcześniej zwykło się robić filmy wręcz od linijki, w których każdy element układanki był klasycznie zdefiniowany i surowo przestrzegany. Tym większe osiągnięcie francuskiego kina, w którym zerwano z wszelką tradycją i na potrzeby własnej sztuki swobodnie korzystano i przekształcano wcześniejsze dokonania X muzy.
Dopiero po wstępie poznajemy trójkę głównych bohaterów, wokół których rozgrywa się cała akcja dramaturgiczna. Obcy mężczyzna, mówiący włoskim akcentem przekonuje kobietę, że spotkali się już rok temu w innym równie ekskluzywnym hotelu i wyznali sobie miłość. Kobieta obiecała mu wówczas, że odejdzie od męża i rozpocznie wraz z nim nowe życie. Kobieta zaprzecza jednak wszystkiemu, kwestionuje nawet dowód w postaci zrobionej wtedy przez mężczyznę fotografii. Stopniowo jednak zaczyna z większą uwagą wsłuchiwać się w argumenty mężczyzny, a i jej mąż przyzwyczaja się do myśli, że mogą się rozstać. Przez cały czas widz musi wybierać, po której stronie leży prawda. Czy kobieta celowo udaje, że nie pamięta mężczyzny? A może to mężczyzna próbuje wmówić bohaterce, że rok temu w Marienbadzie przeżyli romans? Podczas rozmów, w których mężczyzna próbuje przypomnieć kobiecie o wydarzeniach sprzed roku, widzimy niesamowicie piękne retrospekcje, czy też wyobrażone sekwencje odróżniające się od reszty filmu swoim kodem wizualnym. I muszę się przyznać, że podczas pierwszego seansu nie zauważyłem tej subtelnej, ale jakże sugestywnej zmiany, która niezwykle ułatwia odbiór w późniejszej części filmu, w której w pozornie chaotycznej narracji znalezienie logiki oraz ścieżki do interpretacji jest znacznie uproszczone. Resnais pomimo swojej przynależności do nowofalowców francuskich dumnie korzysta z tradycji montażu. W kluczowej dla osi fabularnej scenie wykorzystuje osiągnięcie Sergieja Eisensteina i jego najbardziej znanej sceny z „Pancernika Potiomkina”, schody odeskie, w której montaż stanowi zamkniętą formę ze swoim dramaturgicznym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. W scenie tej bohaterka poddaje się, czy też przypomina sobie o minionych wydarzeniach (to już pozostaje kwestią subiektywną) i mdleje na oczach mężczyzny, męża oraz innych pensjonariuszy. Po tej scenie Resnais prezentuje urywki poprzednich scen i miesza fabularnie tak, że widz nie wie co tak naprawdę jest retrospekcją, a akcją rozgrywającą się w hotelu.
W finale francuski mistrz zostawia odbiorcę z poczuciem pewnego zagubienia, ale i wewnętrznego spełnienia. Zagubienia, bo w tym filmie tak naprawdę wszystkiego nie można być pewnym, a próba logicznego zakwalifikowania danej sceny może się okazać zgubna w kolejnej scenie. Alain Resnais myli tropy, miesza chronologię wydarzeń, a w końcówce pozostawia wszystko w zawieszeniu. Jedyną podpowiedzią jest wspomniany wcześniej kod wizualny, który w końcowej scenie mocno sugeruje pewną drogę do interpretacji. Wszystko było tylko zwykłą grą pozorów? A może rzeczywiście pod wpływem pewnych drastycznych wydarzeń bohaterka odrzuciła z pamięci zeszłoroczny pobyt w marienbadzkim hotelu? Jedno jest pewne; francuski nowofalowiec wyreżyserował dzieło, które do dzisiaj intryguje i powala maestrią reżyserską na każdym poziomie. Szykujcie się na trudny i wymagający seans, ale gwarantuję, że nie będziecie żałować tych 90 minut spędzonych pośród barokowych niekończących się korytarzy.
Ocena 8/10