Bilety całkowicie wyprzedane dwa miesiące wcześniej, twórcy decydują się więc pokazać w jeden dzień dwa przedstawienia (jedno o 19, drugie o 22), tydzień później znów wszystkie miejsca są już zajęte. Mowa o koncercie-spektaklu jakiejś popowej gwiazdki? Nie, to po prostu Krystyna Janda przyjechała do Wrocławia, by w Dzień Kobiet pokazać zachwyconej publiczności Kobiety w sytuacji krytycznej. A że Janda to Janda, bilety w moim pokoju leżały już wiele tygodni wcześniej, niecierpliwie czekając na ten, jak miało się okazać, pamiętny dzień. Historia prawdziwa Pewnego razu żyło sobie pięć kobiet – upadła gwiazda piosenki Marianna (Lidia Stanisławska), aspirująca do tytułu Matki-Polki Mira (Maria Seweryn), wdowa Maria (Dorota Pomykała), przyszła panna młoda Marzena (Joanna Pokojska) oraz miłośniczka kaktusów Muszka (Małgorzata Zajączkowska). W oryginale (Bombshells Joanny Murray-Smith) owe przedstawicielki płci pięknej wychodziły na scenę po kolei i przedstawiały swoją historię; Krystyna Janda, reżyserka tej sztuki w wersji polskiej, tekst starannie wyselekcjonowała (wersja angielska składa się z dwudziestu pięciu monologów, które mogą być dobierane wedle fantazji), poszatkowała, poprzeplatała i precyzyjnie wyszlifowała, dzięki czemu przybrał on formę zdecydowanie bardziej zajmującą i bliższą odbiorcy – kobiety wchodzą i schodzą ze sceny, zasiadają na ustawionych na niej krzesłach, by po chwili uciekać z tychże, równolegle prowadzą swoje historie, co daje widzowi wrażenie, jakby znajdował się na bardzo dziwnej (ale jakże interesującej) sesji psychologiczno-zwierzeniowej. Tak rzeczywiście się dzieje – wraz z upływem czasu kobiety same dochodzą do wniosków, do których z początku nie chciałyby się przyznać (co przecież jest celem większości terapii). I mimo, że różnią się od siebie w każdy możliwy sposób, elementem, który jest dla nich wspólny, a dla widza wraz z upływem czasu coraz bardziej widoczny, jest samotność – niemalejąca (a nawet wprost przeciwnie) w otoczeniu osób, które powinny przecież być najbliższe, niedostrzegana przez otoczenie i, co najgorsze, nieprzezwyciężana przez same kobiety. Dlaczego było warto? Trzeba powiedzieć to głośno i wyraźnie: spektakl jest wybitny w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Aktorki zachwycają od pierwszych wypowiadanych słów, są prawdziwe w tym, co robią, a jednocześnie pokazują swój kunszt (czasem w wyniku sytuacji losowych, tzn. nagłej awarii mikrofonu – próbowaliście kiedyś mówić tak, by słyszała was cała długa na pięćdziesiąt metrów sala?); także monologi same w sobie są bardzo przejmujące, a ich obróbka autorstwa Jandy dodatkowo je uatrakcyjniła. Nie można zapomnieć również o muzyce – zarówno niesamowity wokal Lidii Stanisławskiej (brzmiący zupełnie inaczej niż ten ze starych nagrań), jak i akompaniament Janusza Bogackiego są wisienką na torcie teatralnej doskonałości. Jednakże nie tylko o to tutaj chodzi – sztuka, mimo że w dużej części zabawna, zawiera w sobie dużo elementów wyjętych żywcem z naszej codzienności. Przez to spektakl zostaje w głowie przez długą chwilę, a wychodzi się z niego w prawie ekstatycznym uniesieniu, z biegającą po głowie myślą pewnej znanej postaci: I z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie… Agata Słupska