Steven Soderbergh od dawna nie przedstawił szerszej publiczności filmu na wysokim poziomie. Każdemu z poprzednich, począwszy od kolejnych części „Ocean’s Eleven”, skończywszy na „Contagion”, wiele brakowało do poziomu jego najlepszych osiągnięć z lat 80. i 90. Odrodzenie formy przyszło w najmniej oczekiwanym momencie – filmem „Magic Mike” opowiadającym losy striptizerów. Dziwna to fabularna konstrukcją, którą zaserwował nam Soderbergh. Niby mamy do czynienia z komedią, a przynajmniej tak przekonują nas dystrybutorzy filmu. Świadczy o tym na pewno świetnie wykreowana i chyba jeszcze lepiej zagrana przez Matthew McConaughey postać Dallasa. Jest to jednak też dramat, żeby nie powiedzieć, że chwilami melodramat, w którym w dziwny, acz naprawdę momentami uroczy sposób splatają się losy Mike’a granego rewelacyjnie przez Channinga Tatuma oraz Adama, w którego wciela się najsłabszy w tej stawce (co nie znaczy słaby) Alex Pettyfer. Soderberghowi udaje się jednak połączyć te wybitnie odseparowane od siebie gatunki w bardzo zgrabny, energetyczny film. Dawno nie widziałem filmu tego reżysera opowiedzianego z tak dużym zaangażowaniem, z takim tempem, tak mocno emocjonalnego. Ostatnio wszak Soderbergh niestety przyzwyczaił do kompletnie wyzutego z emocji kina. Te w „Magic Mike’u” nie są może zbyt górnolotne i szczególnie angażujące, ale jednak prawdziwe i szczere. A przy okazji Soderbergh potrafi obok bardzo gatunkowego podejścia do tematu dodać coś bardzo osobistego – świetnie dokumentuje życie striptizerów. Obraz prezentowany jest rzecz jasna nieco uproszczony, jednakowoż wydaje się wiarygodny. Soderbergh pokazuje życie pełne prostych uciech, narkotyków, alkoholu, ale też niestety negatywnego postrzegania siebie i chęci oderwania się od tego stylu pracy. Żeby nie było za wesoło zdarzają się w tym filmie słabsze momenty. Kilka scen spokojnie przy montażu można byłoby usunąć, aktorce grającej główną postać kobiecą nieco pomóc, aby nie ograniczała się do jednej miny, a zakończenie przepisać na nowo. Mimo tych słabości „Magic Mike” to zaskakująco udany film, bodaj najlepszy od dekady obraz Stevena Soderbergha i sygnał, że ten reżyser ma co jeszcze w kinie do powiedzenia. To też pierwszy film, w którym Channing Tatum pokazał, że potrafi zagrać naprawdę wymagającą, dramatyczną rolę. Coś rzadkiego, coś na co było warto poczekać. Maciej Stasierski