Zgodnie z zapowiedzią, po wywiadzie z kompozytorem muzyki, przyszedł czas na głównego sprawcę zamieszania o nazwie Za niebieskimi drzwiami. Oto mój wywiad z reżyserem tego niezwykle interesująco zapowiadającego się filmu – Mariuszem Palejem.
Maciej Stasierski: „Za niebieskimi drzwiami” to Pana debiut fabularny. Dlaczego akurat ten materiał Pan wybrał?
Mariusz Palej: Trzeba zdobywać nieodkryte lądy. Kino dla młodzieży jest de facto dziewiczym terenem w Polsce. Pomysł zrobienia filmu dla dzieci pojawił się w mojej głowie już dawno. Wraz z ulubionymi scenarzystkami Magdą Nieć i Katarzyną Gacek Stachowicz podjęliśmy próbę stworzeni autorskiego pomysłu na film dla dzieci. Jakiś czas później moja droga zawodowa przecięły się z producentem Maciejem Sowiński z firmy TFP. Ku naszemu wzajemnej radości okazało się, że niezależnie od siebie myślimy o kinie dla dzieci. Postanowiliśmy połączyć siły. Maciej przeczytał nasz pomysł, bardzo mu się podobał, ale pojawiła się obawa o skalę projektu. Nasza twórcza wyobraźnie nie ma ograniczeń, a polskie budżety niestety tak (śmiech). Jednak nie poddaliśmy się. Pojawił się pomysł, aby skorzystać ze współczesnej polskiej literatury dla dzieci. Na horyzoncie pojawiła się książka Marcina Szczygielskiego pt: “Czarny Młyn”. Zainteresowała nas, bo dostrzegliśmy w niej potencjał wizualny. Trzeba bowiem pamiętać, że kino dla młodzieży operuje przede wszystkim bogatą, obfitującą w magię plastyką. Jednak okazało się, że ktoś nas uprzedził, że ktoś już kupił prawa do tej książki. Wróciłem do domu smutny, zwierzyłem się ze swojego smutku podczas kolacji i nasz młody powiedział: “…Szczygielski, my czytaliśmy w szkole fragment jego innej książki”. Zapytałem jaka ona jest i zanim usłyszałem słowną odpowiedź, najpierw zobaczyłem błysk w oku dziecka. Dosłownie w tym samym momencie zadzwonił producent – i powiedział, że drążąc temat pojawił się inny tytuł Marcina Szczygielskiego. Zamówiliśmy książkę w sklepie internetowej, przyniósł ją listonosz, otworzyłem… a kiedy skończyłem czytać, przez noc napisałem eksplikację reżyserską. I tak zaczęła się na poważnie przygoda z “Za niebieskimi drzwiami”. Na marginesie powiem, że ten nasz pierwotny pomysł też dostał swoje życie. Dzięki ciężkiej pracy scenarzystek dostaliśmy fundusze na kolejny projekt dla dzieci pt: “Czakram mocy”. W międzyczasie prawa do “Czarnego młyna” się „zwolniły” i wraz z TFP prowadzimy również rozwój tego projektu.
M.S.: Jak wyglądała współpraca z autorem książki, na której został oparty film, pisarzem Marcinem Szczygielskim? Czy dużo ingerował w produkcję filmu?
M.P.: Marcin nie ingerował w naszą pracę. Myślę, że jako twórca rozumie jak delikatnym procesem jest tworzenie i jak każda ingerencja jest niebezpieczna, jak może znieść okręt zwany dziełem na manowce. Od bolesnej ingerencji w dzieło są producenci i inwestorzy (śmiech!). W procesie tworzenia “Za niebieski drzwiami” spotkaliśmy się z pisarzem trzy razy. Najpierw kiedy Marcin przeczytał scenariusz. Znowu zobaczyłem świecące oczy. Oczy to chyba taki lite motyw tej przygody. Wielkie oczy ma nasz aktor i równie wielkie oczy ma występujący w filmie magiczny ptak zwany ptakoważką. I mam nadzieję, że zobaczymy niezliczone, szeroko otwarte oczy naszych dziecięcych widzów wciągniętych w przygodę i podróż razem z naszym bohaterem. Po raz drugi spotkałem Marcina gdy przyszedł zobaczyć off line filmu (czyli montaż merytoryczny) i kilka dni temu kiedy mieliśmy kolaudację gotowego filmu przed rozesłaniem kopii do kin. Miło było widzieć, że nie zawiodłem pisarza, który powierzył mi swoje dziecko. W końcu porozmawialiśmy dłużej. Bardzo go cenię za niezwykłą wyobraźnię i wrażliwość.
M.S.: Czy przy przenoszeniu jego wizji na ekran, postawił Pan na wierność oryginałowi, czy raczej na swoją interpretację materiału literackiego?
M.P.: Oczywiście film rządzi się zupełnie innymi prawami niż książka. Siłą rzeczy aby skomunikować się z widzem językiem kina trzeba książkę zaadaptować. Przede wszystkim jako czytelnicy – ja i scenarzyści – musieliśmy sami odpowiedzieć na pytanie jak my tę książkę odbieramy, jak my ją odczuwamy, na co w filmowej opowieści położyć środek ciężkości.
Dla mnie jedną z najważniejszych kwestii jest siła miłości, którą pokazujemy między mamą i dzieckiem. To ten wątek w moim odczuciu spina całą opowieść i nadaje sens drodze bohatera również w świecie wyobraźni.
Wiele rzeczy jest oczywiście w scenariuszu dopowiedzianych. Miło było jednak usłyszeć od pisarza “…szkoda, że o tym nie pomyślałem…”
M.S.: Pierwszym Pana filmowym zawodem był zawód operatora. Czy zmiana i przejście do roli reżysera były dla Pana trudne? Jak mocno ingerował Pan w wizję Witolda Płóciennika?
M.P.: Dziś czuję się reżyserem i to jest mój zawodowy priorytet. Operowanie światłem i kadrem jest prawdziwą namiętnością, trudno zatem jest oddać kamerę jeśli samemu się ją trzymało, aby to zrobić trzeba spotkać kogoś komu możemy całkowicie zaufać. Ale jeśli chcesz być 100% reżyserem musi komuś powierzyć zdjęcia do swojego filmu – choć tę zasadę w udany sposób łamie Steven Soderbergh. Z Witkiem współpracowało mi się wspaniale. Przy takim profesjonaliście miałem komfort i mogłem się skupić na tym co najistotniejsze – na aktorze, w tym przypadku szczególnie wymagającym uwagi i energii, czyli dziecku. Wybór wspołpracowników biorących udział w tworzeniu filmu, to kluczowe decyzje jakie musi podjąć reżyser. W moim przekonaniu to już akt kreacji. Reżyser musi być po części kostiumografem, scenografem, kompozytorem, montażystą, sound designerem…reżyser musi być każdym i na wszystkim się znać. W każdej dziedzinie musi mieć wizję i musi podjąć ostateczną decyzję. Każda decyzja, nawet to jaką ktoś nosi czapkę, buduje narrację. To czy jest jasno czy ciemno tworzy bohatera. To czy kamera jest blisko czy szeroko, buduje taki a nie inny kontekst.
Studiowaliśmy razem z Witkiem razem na roku w PWSFiTV w Łodzi. Było nas zaledwie ośmiu. Jestem osobą zamkniętą, obrazy są moim sposobem komunikowania się ze światem. Dlatego nie łączyła nas bliska relacja, ale już na studiach ceniłem jego fotografię. Była w niej pewna magia, która była mi potrzebna w tym filmie. Profesor Jerzy Wójcik uczył nas w szkole filmowej, że zdjęcia do filmu muszą być adekwatne dla historii, spójne z tym co chce przekazać reżyser, muszą być komplementarną i integralną częścią opowieści. Wychodzę z założenia, że należy inspirować swoich współpracowników i zarazem czerpać od nich inspirację.
M.S. Czy uważa Pan, że w Polsce jest teraz klimat do tworzenia takiego kina, które odbiega mocno od standardów polskiej kinematografii opartych na realizmie?
M.P.: Myślę, że dla każdego rodzaju kina jest miejsce w sercach widzów. Jest też przychylność środowiska dla filmów np. fantasy na co najlepszy dowód, że projekt dostał dofinansowanie PISF, znalazł producenta i w końcu trafia do kin. Mimo, że w metaforycznej formie, my również komentujemy realną rzeczywistość. Ten film nie jest bajką.
Ale aby powstał ten film poświęciłem mu całe swoje zawodowe życie od 2013. Determinacja jednak nie jest ostateczną receptą. Można mieć dobry pomysł i nie wstrzelić się w czas kiedy jest sprzyjający klimat. Można nie spotkać na tej drodze odpowiednich osób. Ja miałem szczęście i w 2013 wypiłem kawę ze spirytus movens naszego projektu producentem Maciejem Sowiński.
M.S.: Czy uważa Pan, że „Za niebieskimi drzwiami” można określić mianem kina gatunkowego?
M.P.: Krytycy i recenzenci to dookreślą 🙂
M.S.: Co Pan myśli o polskim kinie gatunkowym – czy ono w ogóle istnieje, jeśli nie to czy jest szansa, że kiedyś się tego doczekamy?
M.P.: Z mojej obserwacji wynika, że kino gatunkowe istnieje i ma się dobrze. Choćby ostatnio w krótkim czasie do kin trafiło pod rząd kilka rodzimych kryminałów. Między innymi “Jestem mordercą” i “Prosty film o morderstwie”. Bardzo jestem ciekaw filmu Maćka Pieprzycy, którego bardzo lubię i szanuję zawodowo. Tak samo Arka Jakubika cenię jako aktora i jestem ciekaw wyreżyserowanego przez niego kryminału. Doskonały “Wołyń” Smarzowskiego też jest kinem gatunkowym – zaliczmy go do gatunku kina wojennego. Choć myślę też, że obecność kina gatunkowego w naszej rodzimej kinematografii to bardzo złożona kwestia. To jest i będzie wypadkowa marzeń twórców oraz wyzwań jakie sobie będą stawiać – versus oczekiwania rynku. A rynek to niekoniecznie oczekiwania publiczności, ale to co mają w głowie decydenci.
I na koniec, zupełnie szczerze – gatunek nie ma znaczenia. Osobiście nie mam ulubionego gatunku. Niech film mnie wzruszy albo bawi – byle był dobry. Niech olśniewa, budzi dreszcz emocji, dostarcza mocnych doznań, daje do myślenia.
M.S.: Jak wygląda w Polsce robienie kina skierowanego do najmłodszego widza? Czy widział Pan otwartość na takie tematy, czy wręcz przeciwnie raczej niepewność co do dalszego rozwoju projektu?
M.P.: Jest otwartość, ale i lęk. Bardzo trudno jest zrobić film, ale jeszcze trudniej dać mu życie. Słyszę taką opinię, że jeszcze nigdy nasz polski film dla dzieci i publiczności familijnej nie zrobił dużego wyniku w kinach i dlatego kina wielosalowe podchodzą do nich z pewną rezerwą. Ale by to się stało muszą takie filmy powstawać i trzeba dać im szansę. Tymczasem biorąc pod uwagę historyczną cezurę od 1989 roku, czyli od przemian demokratycznych, w Polsce powstało zaledwie kilka filmów dla dzieci! W ciągu 26 lat daje to wynik jeden film raz na kilka lat! Tymczasem z moją rodziną na filmie familijnym jesteśmy w kinie kilkanaście razy w roku. Niestety nie są to filmy polskie. Mam ogromną nadzieję, że mój film skomunikuje się z szeroką publicznością i otworzy to drogę dla kolejnych polskich produkcji.
M.S.: Co Pana inspiruje w pracy filmowca? Jeśli ma Pan jakichś ukochanych twórców albo najważniejsze dla Pana rozwoju filmowego dzieła, proszę się podzielić z naszymi czytelnikami.
M.P.: Inspiruje mnie otaczający świat. Inspiruje mnie też rodzina, fakt wychowywania dziecka i współuczestniczenia w jego życiu i stąd też pomysł na film dla dzieci. Oczywiście sztuka, w tym kino inspiruje w sposób szczególny, dostarcza doznań, które uruchamiają w nas najgłębsze pokłady wrażliwości. Oglądam bardzo dużo filmów dla dorosłych, ale również dla dzieci. Dobre kino jest dla mnie swojego rodzaju używką, wprowadza mnie w swoisty trans. Lubię kino, w którym mogę wejść w życie bohatera, “poczuć go”. Wymienię w sumie 10 filmów i ich reżyserów, ci którzy znają te filmy odczytają z tej układanki przekaz. Niezwykle zmysłowych doznań dostarczał mi zawsze Bernardo Bertolucci. Nie znam bardziej zmysłowego filmu jak ”Marzyciele”. I bardziej pięknego filmu o nienarzucającej się miłości jak “Rzymska opowieść”. ”Interstellar” Christophera Nolana mnie poraził i wzruszył. A jego “Incepcji” poświęciłem swoją pracę magisterską. Dalej – ”Irina Palm”, ”Tuż po weselu”, „Mr Nobody”, ”Big Lebowski”, ”Człowiek który gapił się na kozy”, “Pogorzelisko”, ”Wielkie piękno”… I przepraszam, ale przekroczę limit “Wstyd” bolesny film o samotności, którą tworzy bohater nie mogąc wejść w bliższe i prawdziwsze relacje, film o tym, że bliskość jest miłością, bliskość jest seksem, ale sam seks bez emocjonalnego kontekstu jest pustką. Człowiek się zmienia i zmienia się jego postrzeganie świata, zmienia się też otaczająca rzeczywistość, ciągle powstają nowe filmy, które mnie inspirują. Ostatnio zachwycam się serialami. Świetnie opowiedzianymi, zagranymi, mówiącymi o współczesnych problemach, niezwykle współczesnym językiem. Właśnie oglądam “River”. I do pełnej dziesiątki: “The Killing”, “The Night off”, “Luter”, “Quarry”, “The Knick”, “Mr Robot”, “Gomoorrah”, “Fargo” i “”Stranger things”.
M.S.: W obliczu ostatnich wydarzeń nie sposób zapomnieć o Andrzeju Wajdzie. Kim był dla Pana ten reżyser i jakie piętno odcisnął na Panu jako filmowcu?
M.P.: Był dla mnie bardzo ważny, zawsze obecny w każdej dekadzie mojego życia. Andrzej Wajda to dla mnie doznanie człowieka dorastającego, człowieka który coraz więcej się zastanawia i buduje swoją idealistyczną wizję świata. Wajda niezwykle uwrażliwia widza. “Ziemia obiecana” wydaje się być ruchomym malarstwem. “Wesele” budzi we mnie dreszcz swoją mroczną, oniryczną atmosferą. Wajda też otworzył mnie na dramat człowieka jako bohatera dramatu kinowego – “Bez znieczulenia” było dla mnie doznaniem szalenie emocjonalnym. Ale Wajda pokazał mi, że możemy opowiadać o nas jako zbiorowości w ważnych wydarzeniach historycznych. “Człowiek z marmuru” i “Człowiek z żelaza” to nasza pamięć historyczna. Wszystkie te filmy odcisnęły na mnie piętno jako filmowcu, ale przede wszystkim jako na człowieku. Czuję też, że jego filmy dawały mi zawsze poczucie odnalezienia się w zbiorowości narodowej, dawały mi dumę z tego, że jestem Polakiem. Wajda towarzyszył mi całe życie. Widziałem jego filmy w podstawówce, liceum, na studiach i w życiu dorosłym. Można rzec, że Wajda był naszym narodowym wieszczem. Miał niezwykłe wyczucie tematu. Zawsze odnosił się do naszej historii. Był komentatorem naszej współczesności. Kto teraz zrobiłby “Katyń” czy “Wałesę”, gdyby nie utrwalił tych tematów na taśmie właśnie on.
Za niebieskimi drzwiami już od piątku w kinach. Idźcie i sprawdźcie, czy w Polsce rzeczywiście da się robić kino dla najmłodszych. Ja już przebieram nogami.
Rozmawiał: Maciej Stasierski