Na okładce książkowej „Tulipanowej gorączki„, jaką mam przyjemność posiadać, widnieje informacja, że przygotowywany jest scenariusz ekranizacji. Wydanie pochodzi z 2000 roku. Co ciekawe, cztery lata później film faktycznie już miał powstać – w rolach głównych obsadzeni zostali Kiera Knightley i Jude Law, a na stanowisko reżysera – John Madden. Projekt ostatecznie anulowano na kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć, a kolejną próbę podjęto dopiero w 2014. Choć film tym razem nakręcić się udało, premierę wielokrotnie odwlekano i do kin na całym świecie trafił finalnie dopiero w tym roku. Czy całe to zamieszanie wokół ekranizacji bestsellera sprzed 18 lat było warte zachodu? I tak, i nie.
Powieść Deborah Moggach rozgrywa się w Holandii pierwszej połowy XVII wieku, w momencie, gdy krajem zawładnęła tzw. tulipomania – sen z powiek wielu kupców spędzał handel tulipanami, których dynamicznie zmieniające się ceny obiecywały szybkie wzbogacenie, jednocześnie grożąc nagłym bankructwem. Biorąc za tło to handlowe szaleństwo, autorka snuje opowieść o romansie pięknej i młodej Sophie (Alicia Vikander) z miejscowym malarzem, Janem van Loosem (Dane DeHaan), który zostaje najęty przez jej męża (Christoph Waltz) do wykonania małżeńskiego portretu. Choć pomyli się ten, kto sądzi, że historia oscylować będzie wokół rozkwitu uczucia kochanków. Moggach zdecydowanie bardziej interesuje snucie przez nich intryg i planów na wspólną przyszłość, rozważania nad istnieniem boga czy odwołania do malarzy epoki, z Vermeerem i Rembrantem na czele.
Książka, choć czyta się ją przyjemnie, bardzo często popada w niezamierzoną śmieszność, a płytko zarysowane postaci zwyczajnie irytują. Filmowa wersja, przy której scenariuszu wraz z Tomem Stoppardem („Zakochany Szekspir„, „Anna Karenina„) pracowała sama pisarka, w wielu miejscach została połatana – motywacje i relacje bohaterów zyskały więcej głębi, absurdalność niektórych rozwiązań fabularnych próbowano załagodzić (z różnym skutkiem), a zakończenie pozbawiono zbytecznej pompy. Całkowicie wyrzucono jeden w gruncie rzeczy nieistotny fabularnie wątek (dla ciekawych – ten dotyczący ucznia van Loosa), nie próbując go przy tym zastępować czymś nowym. I tak do opowiedzenia było wiele.
Od samego początku moją uwagę przykuł montaż – niezwykle dynamiczny, zwłaszcza jak na dramat kostiumowy. Odpowiedzialny za niego Rick Russell („Mandela: Droga do wolności„) ewidentnie ubóstwia montaż równoległy, nie chce lub nie potrafi dać scenom wybrzmieć, non stop przeplata wątki, pokazuje inne miejsca i bohaterów, przeraźliwie pędzi, jakby bojąc się, że utrzymanie któregokolwiek ujęcia choćby sekundę dłużej sprawi, że widz zacznie się nudzić. Osobie znającej książkę taki zabieg raczej nie będzie doskwierał, bowiem film ogląda się bardzo przyjemnie, jednak dla tych, którzy z „Tulipanową gorączką” nie mieli wcześniej kontaktu, może to oznaczać poczucie zagubienia i chaosu. Zwłaszcza, że całkiem dużo czasu spędzimy na kwiatowej giełdzie, której zasady wyjaśnione zostają w sposób nie do końca jasny.
To, czym potrafiła uwieść książka, to osadzenie w malarskich kontekstach. Moggach w swej powieści często przytacza nazwiska malarzy czy tytuły obrazów, opisuje ich wygląd, cytuje m.in. prace teoretyczne Leonarda da Vinci czy „Martwą naturę z wędzidłem” Zbigniewa Herberta. Choć nie zawsze udanie, buduje w ten sposób tło epoki i przydaje historii artystycznego zaciągu. W ekranizacji próżno tego szukać. Co prawda zdjęcia Eigila Brylda („House of cards„) poprzez kadrowanie oraz bardzo plastyczną kolorystykę usilnie chcą się zbliżyć do ducha tamtych czasów, ale w żadnym innym aspekcie film Chadwicka nawet nie próbuje tego uzyskać. Chyba, że by wliczyć wiszące na ścianach obrazy, na które nie znajdziemy choćby jednego zbliżenia. Biorąc pod uwagę to, że jest on również odarty z refleksji religijnej oryginału, trudno w zasadzie stwierdzić jaki cel, poza opowiedzeniem historii, przyświecał twórcom.
Czego by nie mówić o fabule, „Tulipanowa gorączka” imponuje znakomitą obsadą. Poza wspomnianymi już wcześniej aktorami pojawiają się tam m.in. Judi Dench, Jack O’Connell, Holliday Grainger (aktorsko znakomita, jednak chyba nieco za chuda i za piękna w porównaniu z książkowym pierwowzorem) oraz Zach Galifianakis. Postaci tego ostatniego scenarzyści poświęcili zdecydowanie za mało czasu – jego rola została silnie zmarginalizowana, co dziwi w perspektywie zakończenia. Gerrit jest fabularnie bardzo istotny, a nie dano mu wystarczającej ekspozycji i, czego nie potrafię sobie nijak wyjaśnić, kluczową scenę przedstawiono w telegraficznym skrócie, przez co trudno potraktować poważnie taki rozwój fabuły.
Na całe szczęście Dane DeHaan po (choć przecież przed) silnie rozczarowującym „Valerianie i mieście tysiąca planet” udowadnia, że jednak potrafi sobie poradzić z postacią zakochanego uwodziciela. Tworzy z Vikander całkiem zgrany i zmysłowy duet, w przeciwieństwie do tego, który u Bessona kreował z Carą Delevingne. Co ciekawe, w filmie Chadwicka brytyjska aktorka również się pojawia, jednak jej występ nie wybiega poza nijakie cameo.
„Tulipanowa gorączka” to mało wiarygodna, ale potrafiąca zaangażować opowieść o miłosnych intrygach w czasach wielkich holenderskich malarzy i tulipomanii. Film broni się doskonałą obsadą i solidną, choć dość kameralną (co może dziwić przy budżecie 25 mln dolarów) warstwą wizualną. Ekranizacja naprawia niejeden błąd pierwowzoru, jednak sama niewiele daje od siebie. Narracyjnie pędzi w zawrotnym tempie, w związku z czym osoby, które nie przeczytały wcześniej książki, z seansu mogą wyjść skonfundowane lub po prostu zawiedzione. Jednak jeśli wcześniej zachwyciliście się „Dziewczyną z perłą” Petera Webbera, to warto wybrać się do kina i tym razem. Nawet jeśli mielibyście cierpieć – wszakże, jak mówi jeden z bohaterów książki Moggach, „tylko poprzez ból można odkryć prawdziwe piękno świata”.
Zobacz film w Cinema City:
Oglądałem „Tulipanową gorączkę” i jestem naprawdę zadowolony. Na plus na pewno dobra obsada aktorska, z Alicią Vikander na czele, która bardzo fajnie wcieliła się w role Sophie. A za kilka miesięcy mamy zobaczyć ją w roli Lary Croft w Tomb Raiderze, ciekawe, jak tam sobie poradzi 🙂
o tę rolę jestem całkowicie spokojny, na pewno się spisze. a przynajmniej będzie przyjemna dla oka. dziś ma się pojawić zwiastun ; )