„Miłość” Michaela Haneke, za którą Austriak zgarnął w pełni zasłużonego Oskara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, to nie tylko film roku, to film dekady! „Miłość” Sławomira Fabickiego to z kolei jeden z najgorszych polskich obrazów ledwo rozpoczętego filmowego roku. Już swoim poprzednim filmem „Z odzysku” Sławomir Fabicki pokazał, że nie jest mistrzem kreacji bohaterów. Nie jest też reżyserem zbyt dobrze posługującym się niuansem, brak mu subtelności czy mądrości w używaniu symboliki. Jak jednak w „Z odzysku” udało mu się chociaż pokazać, że nieźle prowadzi aktorów, tak w przypadku „Miłości” poległ absolutnie we wszystkich aspektach. Jego film jest wręcz kwintesencją narracyjnej nieporadności, kretyńskiej symboliki, a co najbardziej zaskakujące także beznadziejnego podejścia do aktorów. Któż bowiem w tym kraju, poza Wojciechem Smarzowskim, może pochwalić się tym, że w jego filmie w rolach głównych występują Marcin Dorociński, Adam Woronowicz i Agata Kulesza, wspomagani jeszcze przez ponoć utalentowaną Julię Kijowską? Niewielu. Któż w tym momencie może powiedzieć, że zmarnował dokumentnie taką obsadę? Chyba tylko Fabicki. Dorociński u niego gra tak, jak nigdy nie grywał, a przynajmniej o dłuższego czasu nie grywał. Tomek w jego wątpliwy wykonaniu to przysłowiowe ciepłe kluchy, pozbawione słynnego już „baniaczka”. Co z resztą? Adam Woronowicz, grający tutaj prezydenta, jest właściwie żywą reklamą oldskulowych swetrów w romby, Agata Kulesza marnuje się niemiłosiernie kreując jego żonę. Julia Kijowska zaś w wadzie wymowy bije na głowę nawet Romę Gąsiorowska, pozostając przy tym aktorką o klasę lub dwie gorszą. Niestety przez to, że tak napisane są postaci i tak fatalne jest w „Miłości” aktorstwo, z filmu Fabickiego niewiele nie zostaje. Może poza jego nachalnymi wstawkami symbolicznymi w postaci leżącego w ubikacji ptaka czy światła wpadającego przez drzwi kościoła w chwili chrztu dziecka Tomka i Marii. Zapomniałbym jeszcze o nastroju, który Fabicki stara się wytworzyć, bo o skutecznej budowie mowy tutaj być nie może. Sama historia małżeństwa Niedzielskich jest bardzo wstrząsająca. Niestety przez to w „Miłości” ujawnia się kolejny problem – emocje, które ponoć są na ekranie, dramat rodziny, wielkie traumy związane z gwałtem, są zaserwowane w sposób sztuczny, pozbawiony jakiejkolwiek prawdziwości, czy chociażby podstawowego reżyserskiego wyczucia. Bo nawet jak już Fabicki, co jest rzadkością, potrafi jakiekolwiek emocje wzbudzić, to psuje je kolejną sceną, która wywołuje u widza uśmiech politowania. Generalnie więc „Miłość”, przy wielkim potencjale emocjonalnym, ani ziębi, ani grzeje. Głównie zaś irytuje fabularnymi niedostatkami, które spokojnie można nazwać głupotą scenariusza. Irytuje też marnowaniem dobrej obsady. Irytuje w końcu pretensjami do bycia wielkim kinem, który nawet przez sekundę nie jest. Ba nie jest nawet kinem przeciętnym. Jest kinem fatalnym, na które nie warto marnować swojego czasu. Lepiej obejrzeć drugi raz „Miłość” Haneke! Maciej Stasierski