Za misję niemożliwą brali się już tacy uznani twórcy kina akcji jak Brian De Palma, John Woo i J.J. Abrams. Jak się okazało się teraz trzeba było dopiero uznanego twórcy animacji, by wreszcie pozwolić w pełni zaistnieć agentowi Ethanowi Huntowi na ekranie. „Mission Impossible: The Ghost Protocol” w reżyserii znakomitego Brada Birda to najlepszy film serii.
Ethan Hunt (w tej roli niezmiennie Tom Cruise) dzięki pomocy przyjaciół ucieka z więzienia. Jego kolejne zadanie jak zwykle nie należy do najłatwiejszych. Musi zapobiec wybuchowi wojny jądrowej między USA a Rosją, do której w ramach swojej pokrętnej ideologii chce doprowadzić niejaki Karl Hendricks (znany z serii Millenium szwedzki aktor Michael Nyqvist). Pierwszym krokiem jest wysadzenie w powietrze części Kremla. Co będzie drugim? Rozwikłać tę zagadkę pomogą Huntowi jego współpracownicy – Carter (Paula Patton z „Hej, skarbie”), Benji (Simon Pegg) oraz Bendt (dwukrotnie ostatnio nominowany do Oskara Jeremy Renner).
Zacznijmy od krótkich reminiscencji. Film Briana De Palmy był pewnego rodzaju studium zemsty, pojedynkiem osobowości Hunta z brawurowo granym przez Johna Voighta Phelpsem. Druga część spod ręki Johna Woo to już wyjątkowo banalny choć efektowny film akcji. Z kolei z obrazu J.J. Abramsa pamięta się jedynie włamania do Watykanu i świetną kreację Philipa Seymoura Hoffmana. Nie sposób nie przyznać, że wyżej wymienieni to solidni fachowcy kina akcji. Tym bardziej powinno być im wstyd, że przeskoczył ich wszystkich ekspert od animacji. Brad Bird, dwukrotny zdobywca Oskara, był chyba najmniej spodziewanym wyborem na stanowisko reżysera nowego „Mission Impossible”. Tymczasem okazał się strzałem w dziesiątkę tworząc wreszcie kino na które czekaliśmy – ekscytującą amerykańską odpowiedź na Jamesa Bonda.
Bo tymże przecież miał być Ethan Hunt, a zbyt długo nie był. Czwarta część przygód agenta to nostalgiczny powrót do czasów sporów między dwoma imperiami – USA i Rosją. W samym środku wydarzeń mamy zaś niemal niezniszczalnego bohatera, która jako jedyny może zapobiec światowej wojnie nuklearnej. Bird od samego początku nie pozostawia wątpliwości, że główny nacisk postawił na akcję. Już w pierwszy genialnym ujęciu kamery Roberta Elswita obserwujemy jedną z wielu niezwykle efektownych scen dynamicznych. Za wszystkie kolejne, w tym najlepszy z nich pościg w burzy piaskowej olbrzymie brawa należą się nie tylko Elswitowi, ale też montażyście Paulowi Hirschowi. Bird jednak nie pozostaje li tylko przy tworzeniu kolejnych sekwencji akcji. Z dużą werwą prowadzi też historię, której koniec może być dramatyczny dla całej ludzkości.
Patrząc z perspektywy całej serii jest to historia nietypowa, bo nie ma w niej bardzo szerokiej prezentacji głównego czarnego charaktera. Dzięki temu jednak film ma o wiele większą dynamikę, gdyż pozbawiony jest często przydługich monologów terrorystycznych geniuszy. Birdowi udało się uniknąć tego, czego nikomu wcześniej. Czwarta misja niemożliwa obok tego, że jest rzeczywiście niemożliwa, jest też szybka, wciągająca, spójna i dzięki Simowi Peggowi bardzo zabawna. Tom Cruise zaś jest w tej cześci niemal u szczytu swojej aktorskiej i fizycznej formy. Ani trochę nie widać po nim, że jakiś czas temu stuknęła mu pięćdziesiątka. Świetnie wspomagają go Paula Patton i Jeremy Renner, który dorzuca kolejną znakomitą kreacją do swojej już bogatej palety z ostatnich lat. Dorzućmy do tego jeszcze niezłą muzykę Michaela Giacchino (brawa za motywy związane z Moskwą i użyciu chóru) i dostaniemy rozrywkę na najwyższym poziomie.
Czwarta „Mission Impossible” jest rzecz jasna pozbawiona realizmu i mocnego ukierunkowania na kreację bohaterów. Nie wymagamy tego jednak od filmu akcji, jakim na pewno ona jest. Wymagamy zaś dużej dawki dobrej zabawy, niezłego aktorstwa i nieco dystansu. Wszystko to ma „Mission Impossible: The Ghost Protocol”. I jeszcze więcej!
Maciej Stasierski