W 2005 roku filmem „Batman: Początek” rozpoczęła się jednak z najlepszych, najbardziej spektakularnych serii w historii kinematografii. Po koszmarnych filmach Joela Schumachera, wszyscy zwolennicy Batmana pukali się w głowę, gdy słyszeli, że za losy bohatera chce się zabrać niezbyt jeszcze wtedy znany, choć już bardzo uznany brytyjski reżyser Christopher Nolan. Teraz, po 7 latach i triumfalnym zamknięciu trylogii filmem „Mroczny rycerz powstaje”, nikt chyba nie ma wątpliwości, że to Nolan, a nie Tim Burton, jest tym reżyserem, który naprawdę pozwolił Batmanowi zaistnieć na ekranie. W ostatnim filmie trylogii wracamy do Gotham City po kilku latach od wydarzeń z serii poprzedniej, gdzie Batman wziął na siebie śmierć Harveya Denta i tym samym został uznany za wroga publicznego numer jeden. Niestety w mieście pojawia się nowe, chyba największe dotychczas zagrożenie – tajemniczy, ukryty za maską Bane (znany z „Incepcji”, fantastyczny Tom Hardy). Batman, wspomagany (ale czy na pewno?) przez Kobietę-Kot (świetna Anne Hathaway) musi powrócić, by bronić miasta. Jak się okaże później nie tylko przed Bane’m. „Mroczny rycerz powstaje” to najdłuższy film trylogii, ale też najbardziej satysfakcjonujący jej rozdział. Christopher Nolan pod względem rozmachu realizacyjnego i wielowarstwowości scenariusza przeszedł tym filmem samego siebie. Udało mu się w jednym obrazie zmieścić bagatela dziesięć postaci, z których każda ma szanse mocno zaistnieć na ekranie. Żaden z bohaterów filmu nie jest potraktowany po macoszemu, co można było zarzucić chociażby poprzedniemu filmowi serii, gdzie dominacja Jokera na ekranie była tak przytłaczająca, że nawet grający Batmana Christian Bale mógł poczuć się niedowartościowany. Tutaj nie ma o tym absolutnie mowy. Nie tylko poznajemy nowych, bardzo ciekawych bohaterów, wśród których prym wiodą wspomniani Bane w elektryzującej, trudnej kreacji Toma Hardy’ego, zagrana z zaskakującym timingiem komediowym i brawurą przez Anne Hathaway Kobieta-Kot oraz świetnie wykreowany przez Josepha Gordon-Levitta młody policjant Blake. Przypominają o sobie także starzy znajomi: komisarz Jim Gordon (jak zwykle znakomity Gary Oldman), Lucius Fox (Morgan Freeman) oraz Alfred (kapitalny, bodaj najlepszy z całej obsady Michael Caine). W końcu też przypomina o sobie Christian Bale, który po występie w „Mrocznym rycerzu” mógł zacząć się czuć jak nowe wcielenie bardzo wycofanego Michaela Keatona z filmów Tima Burtona. Tutaj jednak Batman, a właściwie Bruce Wayne dostaje swoje pięć minut, własną, zupełnie zaskakującą pod względem emocjonalnej siły rażenia historię, w której Bale pokazuje pełnię swojej aktorskiej klasy. Przy tak dużej liczbie bohaterów nietrudno byłoby doprowadzić do sytuacji, w której zamiast konsekwencji narracyjnej, do wydarzeń na ekranie wkradłby się niemożliwy do opanowania chaos. W tym momencie wkracza jednak Christopher Nolan, podaj najlepszy opowiadacz historii we współczesnym kinie, który nie tylko trzyma fabułę niezwykle twardą ręką, ale też narzuca jej wprost zawrotne tempo. W przeciwnym razie film trwający 2 godziny i 45 minut mógłby stać się dużą męczarnią. Tymczasem oglądać „Mroczny rycerz powstaje” ma się wrażenie, jakby się było w kinie może godzinkę, spędzoną w najlepszym towarzystwie. Dwugodzinna ekspozycja to czas na zbudowanie napięcia, które nigdy w serii o Batmanie nie było tak wszechogarniające. Z kolei ostatnie 45 minut to wciskający w fotel, powalający rozmachem finał, który szykuje nie tylko wiele atrakcji związanych z niesamowicie zainscenizowanym scenami akcji, ale też z kilkoma niespodziankami fabularnymi i momentami emocjonalnymi. Pittsburgh, grający Gotham, wygląda w kamerze Wally’ego Pfistera niesamowicie, a muzyka Hansa Zimmera, do którego można mieć oczywiście sporo pretensji za zbyt duże użycie opcji „kopiuj-wklej”, została jednak wzbogacona o jeden, bardzo znaczący chóralny temat. Dodajmy fantastyczny! Pewnie można jeszcze wiele napisać o niesamowitym osiągnięciu Christophera Nolana, wspomaganego dzielnie przez brata Jonathana. Ale czy nie lepiej po prostu przejść się do kina i samemu się przekonać z jak wielki wydarzeniem filmowym mamy do czynienia? Sam Francis Ford Coppola mógłby się od Nolana uczyć jak dobrze skończyć trylogię. Ba! Jak przejść samego siebie ją zamykając. Rewelacja!