Nie ma chyba rzeczy, która byłaby dla Tildy Swinton niemożliwa. Brytyjska zdobywczyni Oskara potrafi naprawdę wszystko. Sprawdza się w komedii, dramacie, hollywoodzkich superprodukcjach, kinie artystycznym i mainstreamowym. Co można powiedzieć o jej najnowszym filmie „Musimy porozmawiać o Kevinie” to na pewno, że ten obraz wymyka się wszelkim gatunkowym zaszufladkowaniom. Nie jest to horror, nie do końca też thriller, najbliżej mu chyba do przerażającego dramatu rodzinnego. Ja skłaniam się do określenia nietypowy, choć jestem w stanie zrozumieć, że część widzów uzna ten film za chory i obrazoburczy. Niemniej myślę, że nikt nie jest w stanie odmówić mu jednego waloru – właśnie kreacji Swinton. Film Lynn Ramsey opowiada w gruncie rzeczy bardzo prostą historię mocno dysfunkcyjnej rodziny. Z jednej strony matka, która nie chce swojego dziecka, czego nie omieszka mu co jakiś czas udowodnić. Z drugiej strony syn, który stara się jak tylko może uprzykrzyć jej życie. W tle zaś zupełnie bezradny, nijaki ojciec. Ramsey kreśli obraz rodziny z punktu widzenia Evy (Swinton), która jako jedyna zdaje się widzieć zło czające się w domu, emanacją którego jest jej kilkunastoletni syn Kevin (przerażający Ezra Miller). Szkocka reżyserka pokazuje historię swoich bohaterów stosując częste zmiany chronologii wydarzeń. Z jednej strony obserwujemy życie rozwijającego się Kevina i rodzącą się początkowo rywalizację, potem czystą nienawiść między nim a matką. Z drugiej obserwujemy Evę, która sama mieszka w odrapanym, okropnym domu. Czemu jest sama, tego nie wiemy, ale widząc ostracyzm jakiemu jest poddawana przez społeczność miasta można się domyślić, że coś musiało się stać z Kevinem. Ramsey nie pokazuje nam od razu, do czego doszło. Serwuje nam jednak wskazówki, poczynając od pokazania Kevina w zamkniętej placówce, pozostawiając jednak w niepewności, czy to więzienie, czy na przykład szpital psychiatryczny. Styl reżyserski Ramsey na pewno zyska i zwolenników, i przeciwników. Mnie się podobało, jak bardzo sprawienie Szkotka posługuje się retrospekcjami, potencjalnie bardzo efekciarskim montażem, szybkim zdjęciami. Wszystko to w „Musimy porozmawiać o Kevinie” jest absolutnie pierwszorzędne. Niemniej ozdobniki byłyby na nic bez dwóch w tym filmie kompletnie porażających rzeczy: z jednej strony wprost niesamowicie osiągnięte, wszechogarniające, wręcz chwilami męczące napięcie, z drugiej zaś genialny dramat dwóch walczących ze sobą jednostek. Nic by z tego nie zagrało, gdyby nie wprost perfekcyjna kreacja Tildy Swinton. Brytyjka pokazuje tutaj pełnię swojego aktorskiego kunsztu. Wystarczy spojrzeć jedynie na jej zmęczoną, wykrzywioną twarz, by stwierdzić autentyczny dramat Evy. Dramat wynikający z tego, że bohaterka Swinton nie wie tak naprawdę, co spowodowało sytuację, która zaistniała. Czy to jej zaangażowanie, czy też jego brak był tutaj decydujący? Czy też po prostu niektórzy naprawdę rodzą się źli? Patrząc na Kevina w idealnej kreacji Ezry Millera zdaje się, że to drugie określenie jest bliższe prawdy. Niemniej nawet w kulminacyjnej, wstrząsającej scenie Ramsey nie podaje nam łatwego rozwiązania. Jedynym właściwie problemem „Musimy porozmawiać o Kevinie” jest postać ojca, którego bardzo bezbarwnie stara się nakreślić John C. Reilly. Irytuje fakt, jak jednostronnie przedstawiony jest ten bohater, jak bardzo łatwo staje po jednej ze stron. Jestem niemal pewien, że „Musimy porozmawiać o Kevinie” podzieli publiczność. Wydaje się, że to jeden z tych filmów, w którym można albo się zakochać, albo go łatwo znienawidzić. Ja kwalifikuje się do tej pierwszej grupy. Doceniam szczególnie odważny styl pokazanego problemu i boską Tildę! Tildę, która być może powinna dostać za tę rolę drugiego Oskara. Maciej Stasierski