Godzina 8.07 rano. Dla mnie środek nocy. Poranek jak wczoraj i jak jutro. I jak zwykle jestem spóźniona na lekcje. Nikogo to już pewnie nie zdziwi, bo któż dziwiłby się temu, co oczywiste? Prawie biegnę, pociesza mnie jedynie to, że nie jestem niechlubnym wyjątkiem – razem ze mną z tym samym sennym obłędem w oczach, mknie w stronę szkoły jakieś dwadzieścia żądnych wiedzy istot. I choć pierwszą lekcją jest matematyka, której szanowna prowadząca dostaje spazmów na sam mój widok, a w moim przypadku spóźnienie na jej lekcję oznacza niemalże wydanie na siebie wyroku, to i tak moją uwagę przykuwa to, do czego powinnam już dawno przywyknąć, a jednak niezmiennie mnie to zadziwia. Czerwone, co najmniej dwudziestocentymetrowe, paznokietki panienki idącej obok wbijają się w moje biodro, uniemożliwiając poruszanie, a cytrynowożółte tlenione loki zasłaniają wszystko wokół. Trudno więc nie zwrócić uwagi. Ale chyba właśnie o to tej pani chodziło, czyż nie? Zaraz za nią, w czarnych lateksowych kozaczkach na szpilce wysokości iglicy, z zapałem podąża jej koleżanka. Niechybnie musi ona być entym pokoleniem niedźwiedzia polarnego, sądząc po długości spódniczki i grubości jej kurteczki w zestawieniu z mocno minusową temperaturą na dworze. Wystarczy, że zerknę na jej twarz i od razu staje się jasne, dlaczego jest spóźniona. I bynajmniej nie wydaje mi się, by przyczyną była niemożność wstania rano z łóżka, jak to jest zazwyczaj w moim przypadku. Taki kunsztowny fresk, jak na twarzy tej młodej damy, nie może przecież powstać w 10 minut. W końcu Michał Anioł poświęcił tej sztuce całe życie, dlaczego więc ona nie miałaby poświęcić paru minut lekcji? Gdyby przypadki takie były sporadyczne, byłyby zapewne uznawane za ewenementy i budziły sensację. Ale nie jest tak. Tak zwany lans jest wszechobecny, wszędobylski i nikogo, absolutnie nikogo już nie dziwi. Osobliwsza od pań lanserek jestem ja, pisząc o czymś tak oczywistym. To tak, jakbym rozwodziła się nad błękitem nieba albo wilgotnością wody. I choć faktycznie ‘wożenie się’ w szkole nie jest bynajmniej zjawiskiem nowym, czy specjalnie absorbującym problemem społecznym, to jednak niezmiennie mnie intryguje. Bo tak jak jestem w stanie pojąć uwielbienie nawet dla dającego po oczach różu, tak nie jestem w stanie zrozumieć, że można zamarznąć, przemoknąć, połamać sobie nogi, albo wstać o 5 zamiast o 7, by stworzyć dzieło sztuki na twarzy, po to tylko, żeby podobać się w szkole, zyskać status najpiękniejszej. By budzić zainteresowanie i widzieć uwielbienie w oczach cieszących się wątpliwą reputacją kolegów – prostych dresów i swych różowych przyjaciółek. By z wyższością mijać szare myszki, które choćby były nie wiadomo jak mądre, z takim „stajlem” i tak przecież nic w życiu nie osiągną. Ale właściwie co ja mogę wiedzieć? Czy usłyszałam kiedyś, że jestem trendy albo jazzy? Nie? No to co ja tu właściwie robię? W mojej szarej kurtce, czarnych spodniach i nieokreślonym kolorze włosów nie mogę przecież mieć pojęcia, co znaczy „być jak Paris Hilton”.