Nadchodząca połowa filmowego roku przyniesie niestety również filmy, którymi nieszczególnie jesteśmy zainteresowani, a sale kinowe w dniu premiery nie będą raczej wypełnione po brzegi. Niekiedy kampania reklamowa produkcji może przynieść więcej szkody, niż korzyści – zwiastuny raczej odstraszają, aniżeli zachęcają, aby wybrać się do kina. Które obrazy obrazy najbardziej rozczarują?
Grave – polska premiera: 22 września 2017
O filmie francuskiej reżyserki Julii Ducournau, było niezwykle głośno z uwagi na rzekome reakcje publiczności podczas pokazu – omdlenia i powszechne obrzydzenie. Sam opis fabuły brzmi dość intrygująco, wskazuje raczej na kino z pogranicza kina artystycznego, jednak trudno pozbyć się wrażenia, iż cała otoczka medialna może negatywnie wpłynąć na odbiór obrazu, który po prostu widza rozczaruje. Oczekujemy seansu, który wgniecie odbiorcę w fotel, nie pozwalając mu spokojnie śledzić fabuły, a wzbudzając w nim poczucie niepokoju oraz niepewności. Oby „Grave” nie okazał się jedynie pustym krzykiem, manifestem brutalności szokującym tylko po to, aby szokować.
Emotki. Film – polska premiera: 13 października 2017
Nie oszukujmy się – sam tytuł „Emotki. Film” już brzmi źle, a zwiastun nieszczególnie poprawia pierwsze wrażenie. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że naprawdę postanowiono zrobić animację o emotkach, a podobne zdziwione opinie znaleźć można w Internecie. Wydaje się, że twórcy inspirowali się solidną produkcją „W głowie się nie mieści” i chyba na fali popularności tej animacji, chcieli spróbować ze swoim pomysłem. Zwiastuję wizualno-fabularną porażkę, ale z takim negatywnym nastawieniem można łatwo się zaskoczyć – może się okazać, że seans będzie nie aż tak bardzo zły, jak zakładaliśmy.
Listy do M. Czas niespodzianek – polska premiera: 10 listopada 2017
Reklamowanie filmu osadzonego fabularnie w okresie świąt Bożego Narodzenia w lipcu powinno być ustawowo zakazane (zwłaszcza, gdy promuje produkcję Tomasz Karolak). Przyznaję szczerze – pierwszą część obejrzałam i okazało się, że była całkiem niezła, co w przypadku polskich komedii romantycznych nie zdarza się często. Po drugą część nie sięgnęłam po ostrzeżeniu znajomych, iż czas ten lepiej poświęcić na inny seans. Odnieść można wrażenie, iż twórcy, opierając się na pierwotnym sukcesie, próbują wyciągnąć z „Listów do M.” jak najwięcej, zatracając tym samym fabułę czy wizualną jakoś filmu.