O produkcji tego filmu mówiło się już od dobrych paru lat. Sama Sharon Stone zabiegała o jego realizację i w końcu dopięła swego. Niestety, jak to często bywa sequel jest zdecydowanie gorszy od pierwszej części. Chociaż w tym przypadku słowo ,,gorszy” nie jest odpowiednie, bo oba filmy dzieli istna przepaść. Niestety, na niekorzyść kontynuacji.
Po raz kolejny widzimy pisarkę, Catherine Tramell (Stone) podejrzaną o morderstwo i mężczyznę, który za wszelką cenę stara się ją rozgryźć. Nie jest to jednak macho jakim był Michael Douglas, ale bezbarwny, wręcz bezpłciowy psycholog Andrew Glass (David Morrisey). Oprócz nich pojawiają się jeszcze ,,wredny glina” czyli Washburn (David Thewlis) oraz psycholog, Milena Gardosh (Charlotte Rampling). I tak jak wcześniej (co za paskudny schematyzm!) wokół Tramell zaczynają ginąć ludzie, a ona sama nic sobie z tego nie robi i zabawia się z kolejnymi kochankami. Jak widać, nic nowego. Ba, jest nawet istna kopia sceny z pierwszej części! Otóż dr Glass, podobnie jak kiedyś bohater Douglasa, znajduje się wśród swoich znajomych, pije brandy i nagle pyta się swojej koleżanki, czy pójdzie z nim na drinka. Ta oczywiście się zgadza, czego efektem jest bardzo nieudolna scena miłosna. Można powiedzieć, że ogólnie sceny miłosne to jedna wielka klapa. Zero emocji, erotyzmu czy jakiegokolwiek podniecenia. Wszystko wygląda tak, jakby bohaterom kazano się kochać, a oni sami nie chcieli. Zero autentyczności. Chociaż mówiąc szczerze, Morrisey nie nadaje się zbytnio do takiej roli. Seks emanuje z niego jak ze starego sprzedawcy ogórków, więc może dlatego efekt jest fatalny. Niestety, nie tylko on nie stanął na wysokości zadania. Sharon Stone, niegdyś uchodząca za symbol seksu, dziś jest już tylko cieniem tej Catherine Tramell, którą widzieliśmy w pierwszej części. Ogromne, widoczne (!) ilości podkładu, zmarszczki wyglądają komicznie przy wizerunku wampa, z jakim kojarzy się bohaterka filmu. Co gorsze, produkcja (o zgrozo!) bazuje na pikantnych dialogach i całym sex appealu aktorki, co kończy się istną karykaturą ,,Nagiego Instynktu”. I tak Stone zamiast elektryzować publiczność, wzbudza tylko uśmiech politowania. Naprawdę szkoda, bo zdaję się, że będąca w MENSA (stowarzyszenie ludzi z ponad przeciętnym ilorazem IQ) aktorka nie zdaje sobie sprawy z upływających lat. Na szczęście nie jest w tym osamotniona, bo reżyser, Michael Caton-Jones, zachował się dokładnie tak samo. Fabuła ta sama, muzyka też ( przez cały film przewija się motyw znany z pierwszej części). Różnica jest jednak zasadnicza- tym razem efekt jest pożałowania godny. Tak naprawdę to nawet żal, że wystąpili tu Thewlis i Rampling, bo udział w czymś takim może być tylko obrazą dla ich kunsztu, w którego obecność nie ma podstaw wątpić.
Po raz kolejny potwierdziła się stara prawda, że najtrudniej zejść ze sceny niepokonanym. W końcu doszło do realizacji ,,Nagiego Instynktu 2” i teraz wszyscy mogą tylko żałować. Twórcy, że w ogóle zabrali się do kręcenia, a widzowie, że wybrali się do kin.