Nierzadko spotykam się z opiniami, że polskie kino jest niewarte uwagi. Że dana osoba nie sięga po cokolwiek naszej produkcji już od wielu lat, bo wie, że czeka ją rozczarowanie i poczucie zmarnowanego czasu. Łatwo jest kogoś takiego zagiąć, gdy pod uwagę bierze się filmy powszechnie uznawane za „ciężkie” – wszak udanych dramatów mamy w kraju solidne zaplecze. Ale co wymienić, gdyby skupić się wyłącznie na niezobowiązującym kinie rozrywkowym? Takie „Listy do M.” za silnie inspirują się zagranicznymi wzorcami, a nowe „Pitbulle”, choć dla wielu udane, prezentują niski standard. Trzeba przyznać, że jest to rzeczywisty problem. Na domiar złego „PolandJa” go bardzo skutecznie pogłębia.
Już dawno przywykłem do tego, że komedie, niezależnie od kraju pochodzenia, nie potrafią mnie prawdziwie rozbawić. Pogodziwszy się z tym, gdy już po nie sięgam, wymagam jedynie, by nie wywoływały zażenowania, a ciekawi bohaterowie sprawnie popychali akcję do przodu. Dlatego to, że nie zaśmiałem się ani razu na debiucie Cypriana T. Olenckiego, wcale mnie nie zdziwiło. Gdy jednak spostrzegłem, że na całej sali kinowej reakcje są podobne, zacząłem się niepokoić. Wystarczy przejrzeć opinie w internecie, by przekonać się, że tym razem to nie kwestia mojego malkontenckiego nastawienia – „PolandJa” to film skrajnie nieudany, który już dziś mianuję jednym z najgorszych koszmarów 2017 roku.
Trudno powiedzieć, o czym tytuł ten w zasadzie traktuje. W niektórych momentach da się wychwycić próby panoramowania społeczeństwa, wypowiedzi na temat „problemu” multikulturalizmu i wojującego nacjonalizmu, ale w natłoku prowadzących donikąd wątków zostaje to przedstawione w sposób skrajnie nieczytelny i nieciekawy, zwłaszcza że wyżej wymienione myśli film podejmuje w zasadzie dopiero pod koniec, a do niego naprawdę trudno wytrwać. Mnóstwo scen nie wnosi do nowelowej fabuły absolutnie nic, postaciom brak charakterów i motywacji, a całość spięta jest wyraźnie na siłę.
Jedyny czynnik, który realnie zachęca do obejrzenia tego obdarzonego fatalnym plakatem i słabiutkim zwiastunem filmu, to obsada. Jerzy Radziwiłowicz, Janusz Chabior, Iza Kuna, Roma Gąsiorowska, Jakub Gierszał czy Paweł Domagała, niezależnie od preferencji, zapowiadali pewien satysfakcjonujący poziom. I choć o aktorstwie rzeczywiście nie można powiedzieć nic złego (do tego Alicja Juszkiewicz zdobyła moje serce, a Hakan Demir uznanie), to o zmarnowanym potencjale każdej z tych osób już owszem. Żadnej postaci nie poznajemy na tyle, by móc jej losem choć w najmniejszym stopniu się przejąć, zwłaszcza że każda po kolei zniknie sprzed naszych oczu tak szybko jak się pojawiła. Szybkość ta niestety tyczy się jedynie stanu faktycznego – bowiem gwarantuję, że w Waszym odczuciu niejedna scena będzie ciągnąć się w nieskończoność.
Ten film fizycznie boli. To ponad półtorej godziny odpychającego chaosu, pozbawionego jakiegokolwiek polotu i pomysłu na siebie. Zaprezentowane etiudy zostały połączone w jawnie sztuczny sposób jednym z miejsc akcji – warszawską kebabownią. Przypomina to zabieg zastosowany w wielu aspektach podobnym „Warsaw by night” (Kuna i Gąsiorowska grają w obu raczej nie przez przypadek), tyle że Olencki jakby zapomniał, że zdecydowanie łatwiej uzasadnić pojawienie się danej postaci w atrakcyjnym barze nocą, niźli w obskurnej knajpie w środku dnia. Najdobitniejszym tego dowodem jest postać Jerzego Radziwiłowicza (jego wątek jako jedyny ogląda się bez wiercenia w fotelu), dystyngowanego profesora, którego widzimy zajadającego się tureckim przysmakiem w kilkusekundowej przebitce – wyłącznie po to, by udowodnić nam, że „PolandJa” to nie zlepek przypadkowych historyjek, a pełnoprawny film. Przykro mi, raczej nikt się na to nie nabierze.
W filmie Olenckiego wartościowa i przyjemna jest jedynie muzyka autorstwa Andrzeja Smolika. Tyle, że trudno na nią zwrócić uwagę, gdyż niewiele ma wspólnego ze scenami, do których zostaje dopasowana. Czerpanie satysfakcji z jakiegokolwiek aspektu tej produkcji jest całkowicie niemożliwe już nie tylko przez fatalny scenariusz i marne dialogi, ale także zrealizowane bez polotu zdjęcia i niejednokrotnie odczuwalnie niedopracowany montaż. Doskonale całość podsumowuje jeden z bohaterów, gdy o dziwo nie zajadając się wówczas jagnięciną, powie do postaci Izy Kuny „Strasznie dziadowski film. Normalnie nigdy bym na to nie poszedł, gdybym nie musiał”. Ten prawdopodobnie autoironiczny tekst pada akurat w scenie, której jako jednej z nielicznych nie ujrzymy w żadnej zapowiedzi. Szkoda, może ktoś dostrzegłby ukrytą w niej prawdę i oszczędził sobie cierpień. Ja, gdybym nie musiał, na pewno bym na ten film nie poszedł. Was nikt nie zmusi, zdecydujcie sami.
Zobacz ten film w Cinema City.