Od momentu powstania Polskiej Akademii Filmowej, oczywistym było powstanie nagród filmowych na kształt Oskarów czy BAFTA. Problemów z tym pomysłem ujawniło się bardzo dużo na przestrzeni lat, od corocznych zmian liczby kategorii, przez problemy z regulaminem, na rozczarowującej co roku gali skończywszy. Kiedy przewodnictwo Akademii przejęła Agnieszka Holland mogło się wydawać, że coś się powinno zmienić na lepsze. Wszak nie tylko mogłaby wykorzystać swoje niebagatelne wpływy polityczne, ale też co ważniejsze skorzystać ze swojego międzynarodowego doświadczenia i kontaktów. Tymczasem nic się nie zmieniło i nie zmienia, ba chwilami wygląda tak jakby potencjalnie najważniejsze polskie nagrody filmowe niezbyt poważnie siebie traktowały. Powodów tych problemów jest co najmniej kilka. Spójrzmy na mapę polskiego filmowego roku. Gdy spyta się człowieka na ulicy jakie nagrody filmowe najlepiej mu się kojarzą z polskim przemysłem filmowym, zapewne 75 procent powie, że…żadne. Reszta zorientowanych zaś zapewne wskaże Złote Lwy z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. To jest jeden z najpoważniejszych problemów polskich Orłów – brak dobrej reklamy. Wpływ na to ma kilka czynników. Z jednej strony na każdym kroku widać szalone skostnienie Akademii, która zachowuje się tak, jakby uznawała, że ich nagrody muszą być najważniejsze, bo tak. Nie dba się o oprawę ceremonii ogłaszania nominacji, która zawsze przychodzi z zaskoczenia. Co gorsza nie dba się też o ceremonię finałową, której jedyną zaletą jest to, że jest stosunkowo krótka i nie ma na niej nieznośnych popisów tanecznych. Niestety przy tym jest w jakiś sposób przaśna i zwykle kompletnie pozbawiona tempa. Wpływ na to ma formuła, przez którą ta niezbyt długa gala wygląda tak, jakby była o wiele dłuższa niż jest. Spójrzmy chociażby na taki detal jak otwieranie koperty – jeden z najbardziej sakramentalnych momentów każdej ceremonii oskarowej czy rozdania Złotych Globów. Na tamtych galach prezenter otwierający kopertę jest tylko pośrednikiem między Akademią a zwycięzcą. Mówi albo „and the Oscar goes to”, albo kiedyś „and the winner is”. Na gali Orłów nie dość, że prezenter musi zawsze dopowiedzieć coś od siebie, odciągając tym samym uwagę od nominowanych, to formuła którą wypowiada jest po prostu za długa. Jak mamy kategorię najlepsza aktorka, to nie trzeba mówić, że „Polską Nagrodę Filmową Orły 2003 w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa otrzymuje…”. Koszmar – wszyscy wiedzą jaki jest rok, znamy nazwę kategorii, znamy nominowanych, po co więc ta formułka. Inną sprawą związaną z galą Orłów jest transmisja. Jak mamy za wiarygodne i prestiżowe uznawać nagrody, których transmisja zaczyna się od połowy, na której część kategorii nie jest uznawana za na tyle istotne, by móc być zaprezentowanymi podczas tzw. „live’a”. Przez to aktorów czy reżyserów to jeszcze o tyle, o ile znamy, ale już twórców montażu, operatorów czy kompozytorów, których niekiedy można uznać za zdecydowanie ważniejszych dla polskiej kinematografii – nie. Jakby tego było mało do najbardziej charakterystycznych momentów telewizyjnej części gali należą chwilę, gdy prezenter mówi, że tego a tego niestety nie ma na sali, bo ma Akademię bardzo głęboko. Żeby znaleźć jakieś pozytywy ceremonii trzeba troche poszperać i najczęściej trafi się na osobę niejakiego Stuhra Macieja, który prowadził Orły już wielokrotnie i zawsze z dużym powodzeniem. Jednorazowy eksperyment z Łukaszem Garlickim pozostał jednorazowy. Abstrahując już od samej gali Orły tracą także na wiarygodności ze względu na bardzo niejasny regulamin, który skutkuje różnymi kwiatkami w momencie ogłaszania nominacji. Spójrzmy na kilka przykładów. Ponoć jest tak, że nominowane do Orłów mogą być jedynie filmy, które weszły do regularnej dystrybucji w roku poprzedzającym ceremonię, czyli do tegorocznych nagród nominowane powinny być filmy, które mogliśmy oglądać w kinach od 1 stycznia do 31 grudnia 2012. Tymczasem wśród nominowanych dużo razy widać film „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego. Jak bardzo zasłużone by nie były wyróżnienia dla tego znakomitego obrazu, tak jednak jego premiera miała miejsce 1 lutego 2013 roku. Nie jest to pierwszy raz kiedy dla Smarzowskiego Akademia nagina regulamin. Podobnie rzecz się miała z „Różą”, która gdyby literalnie czytać regulamin powinna uczestniczyć w rozdaniu tegorocznym, tymczasem była największym triumfatorem Orłów 2012. Po co tworzyć zasady i udawać, że się do nich stosuje, a potem robić odwrotnie. Przykłady by można mnożyć – problemy z datą premiery pojawiały się także z „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego czy „W ciemności” Agnieszki Holland, a konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni na jakiej podstawie film „Rzeź” Romana Polańskiego uznano w ogóle za film polski. A jeśli nawet tak już zrobiono, to czemu aktorzy zostali kompletnie zignorowani?. Inna kwestia to właśnie nominacje aktorskie. Zastanawia mnie kwestia, czy jest w regulaminie Orłów coś na temat długości roli, którą można byłoby zakwalifikować jako pierwszoplanowa. Jeśli tak, to tegoroczne rozdanie jest absolutnym kuriozum. Proszę sobie wyobrazić, że w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa obok rzeczywiście głównej w „Bez wstydu” Agnieszki Grochowskiej, nominowane są Weronika Rosati (mała, pewnie, że znacząca, ale wciąż gdy idzie o czas na ekranie mała rólka) i co już naprawdę paradne Danuta Szaflarska. Ja rozumiem, że np. w 1991 roku o Oskara dla najlepszego aktora za „Milczenie owiec” walczył Anthony Hopkins, mimo, że jego postać było widać na ekranie około 30 minut w 2-godzinnym arcydziele Jonathana Demme. Jednak Hannibal Lecter, posługując się nieco terminologią słynnego doktora-kanibala, zjadł ten film, a właściwie zrobił to Hopkins swoim aktorstwem. Jak wielki mam szacunek do Danuty Szaflarskiej, jak piękny nie byłby jej występ w „Pokłosiu”, za nic świecie jej 3- a może 4-minutowa rola nie może być zakwalifikowana jako główna. Jak można bowiem porównać jej rolę z tym co w filmie Pasikowskiego robili Ireneusz Czop czy Maciej Stuhr – nie można! Inny problem z nominacjami aktorskimi jest też taki, że często brak w nich jakiejkolwiek refleksji – jak Akademii spodoba się jakiś film, to leci z nominacjami aktorskimi po bandzie. Przez to zapomina się często o rolach naprawdę zasłużonych, dając nominacje za role prawie całkowicie nieme (Kinga Preis w „Róży”) czy nieznaczące. Żeby Polska Akademia Filmowa i prezentowane przez nią nagrody zyskały na prestiżu, musi się zmienić cały katalog spraw: od regulaminu przyznawania nominacji, przez umowę z telewizją, na podejściu całego środowiska kończąc. Czy da się to osiągnąć? Na pewno nie tak szybko. Na początek warto jednak zwalczyć kompleksy, które ewidentnie w Polskiej Akademii Filmowej istnieją. Na nazwiskach Polańskiego czy Wajdy swojej renomy już się nie zbuduje, trzeba zadbać o własną markę inaczej – pomysłami, bardziej „amerykańskim” podejściem do reklamy. Wtedy może Orły przestaną być nagrodą pogardzaną, a staną się ważnym i oczekiwanym punktem w filmowym kalendarzu Polski. Na razie tak nie jest. Maciej Stasierski