To pierwszy taki nietypowy artykuł z cyklu Perły Kalejdoskopu, w którym analizować będę nie jedno dzieło, a całą serię składającą się z pięciu filmów. Pomysł na omówienie cyklu „Cremaster” zrodził się bardzo spontanicznie podczas oglądania jednego z filmów należącej do tej serii. Stwierdziłem, że dzieło Matthew Barneya, a raczej jego symfonia filmowa (to określenie wyjaśnię w późniejszej części tekstu) w pełni zasługuje na swój osobny artykuł. Podejmując próbę zanalizowania formalnego i zinterpretowania tego zbioru filmów porywam się na najgłębsze i najtrudniejsze rejony krytyki filmowej. To bardzo sensualne i subiektywne kino otwarte na tysiące ścieżek interpretacji oraz propozycji do rozmyślań. Barney przez wszystkie części swojej opowieści wymaga od widza całkowitego oddania się swojej wizji oraz bezwarunkowego wejścia na inny poziom percepcji. Mamy tu do czynienia z artystą łączącym style, gatunki, a także bawiącym się formą i materią filmową. Omawiając po kolei części (w kolejności powstania) postaram się dojść do meritum całej serii. Zapraszam na podróż po najbardziej złożonych rejonach kina.
„Cremaster 4” powstały w 1995 roku jest krótkim metrażem trwającym trochę ponad 40 minut. Zawiera on dwa wątki przeplatające się, a w końcówce łączące się i nadające sens całości. Pierwszy z nich to historia męskiego osobnika przypominającego mitycznego bożka Pana, a drugi przedstawia wyścig maszyn przypominających gokarty. Barney przede wszystkim stawia na symbolikę obrazu ukazując surrealistyczne kreatury niczym z „Głowy do wycierania” Davida Lyncha. To jedyny film cyklu, który nie zawiera muzyki, co niestety ujmuje klimatu jego oprawie audiowizualnej. Najprawdopodobniej wynika to z faktu, iż Barney rozpoczął współpracę ze swoim stałym kompozytorem Johnatanem Beplerem dopiero kilka miesięcy po zakończeniu prac nad „Cremaster 4”. Całość jest wielką alegorią aktu tworzenia nowego życia, a dokładniej pracy jaką musi wykonań męski osobnik w tymże akcie. Nie przez przypadek Barney uczynił bożka Pana jako głównego bohatera, któremu przypisuje się symbolikę dużej aktywności seksualnej. Pod koniec dwa wspomniane wątki łączą się, a na ekranie widzimy coś w rodzaju porodu. Nasz bohater przeciska się przez wąską i gumowatą przestrzeń symbolizującą łono matki. „Cremaster 4” to najsłabsze dzieło całej serii, jednakże intryguje i nie pozostawia obojętnym. To coś dziwacznego i niespotykanego w kinie głównego nurtu.
„Cremaster 1” jest jedną z moich ulubionych części. Już od pierwszej minuty rozkochał mnie swoim soundtrackiem oraz kodem wizualnym. Praktycznie przez większość czasu uśmiech nie znikał mi z twarzy, a w końcowych sekwencjach uroniłem nawet łezkę. Fabuła jest niezwykle prosta do opowiedzenia. Akcja rozgrywa się na boisku piłkarskim pełnym ekscentrycznie ubranych kobiet, nad którymi unoszą dwa sterowce, w którym znajdują się tzw. „kobiety-matki”. Ów kobiety bawią się winogronami i układają je w coraz to różnych konfiguracjach, natomiast kobiety znajdujące się na płycie boiska tanecznym krokiem przedstawiają owe figury. Całokształt jest piękną przenośnią kobiecych narządów płciowych oraz organicznych procesów zachodzących w nich. Boisko z tańczącymi kobietami symbolizuje macicę oraz zjawisko owulacji, a dwa sterowce przedstawiają jajniki sterujące całym układem. Barney w „Cremasterze 1” dopracował te elementy, które nie do końca udały się w poprzedniej części oraz jeszcze ciekawiej przedstawił surrealistyczne sekwencje. Już w tej części można dostrzec geniusz, który stopniowo wyłania się w kontekście całości.
Następnym filmem cyklu jest „Cremaster 5”, który bezpośrednio odwołuje się do dramatu muzycznego Ryszarda Wagnera. To w zasadzie trwająca blisko godzinę opera z elementami klasycznej formy muzycznej oraz z teatralną dramaturgią. Reżyser zaskakuje nie tylko na polu realizacyjnym, ale także swoim wyborem obsadowym, zatrudniając pierwszą dziewczynę Jamesa Bonda, Ursulę Andress jako diwę operową. Kluczem do interpretacji tej części jest nazwisko wybitnego niemieckiego kompozytora okresu romantyzmu, Ryszarda Wagnera. To swoisty hołd oddany Niemcowi, ale także wskazówka reżysera jak należy traktować cały cykl „Cremaster”. Serię tę powinno porównywać się z wagnerowską tetralogią „Pierścień Nibelunga”, w której wszystkie z części składały się w jedną spójną całość, a jego monumentalizm porażał widzów już od dnia premiery (całe dzieło trwa około 14 godzin). Barney z wyczuciem oddaje klimat niemieckiego dramatu muzycznego wplatając symbolikę w nienachalny sposób, a także zachowując szacunek względem oryginału. Jest to najmniej surrealistyczna część (chociaż takowych sekwencji w nim nie brakuje) co sprawia, że widz może po prostu przy nim odpocząć i przygotować się na następne doznania, które będą rosły z każdą następną minutą kolejnych rozdziałów.
Kolejną częścią wkraczamy do pełnometrażowego kina. „Cremaster 2” trwa 80 minut i jest już bardziej dopracowanym w detalach dziełem. Widać, że po pierwszych trzech częściach Matthew Barney otrzymał większy budżet i mógł sobie pozwolić na większą dowolność środków wyrazu. Główną osią fabularną jest historia autentycznego zbrodniarza Gary’ego Gilmore’a straconego w 1977 roku. Była to pierwsza taka osoba w USA po przywróceniu kary śmierci w 1976 roku. Gilmore został skazany za dwa popełnione morderstwa, jednakże w filmie mamy przedstawione tylko jedno z nich. Barney ukazuje w nim drogę definiującą tożsamość mężczyzny od procesów biologicznych do tła społecznego kształtującego klasyczny model mężczyzny. „Cremaster 2” idzie bardzo podobnym schematem, co tegoroczne „Song to Song” Terrence’a Mallicka: chaos jest wykorzystywany jako przemyślany środek stylistyczny, który do mniej więcej 2/3 filmu nabiera na silę, by w ostatniej 1/3 spowolnić i dać wybrzmieć końcowym scenom. A tutaj końcówka zamyka pewien okrąg i powraca do początku. Zamyka nam pewien cykl, który możemy nazwać „kręgiem życia”.
Ostatnia część jest triumfem kina i potwierdzeniem tezy, iż X muza jest najpełniejszym medium sztuki. Jestem skłonny powiedzieć, że napisanie pełnej analizy „Cremaster 3” może posłużyć jako habilitacja w dziedzinie krytyki filmowej. Ilość materiału, symboliki, czy szerszego kontekstu jest tak ogromna, że próba jego interpretacji w tym i tak już długim tekście wydaje się bezsensowna, ponieważ skupić się mogę jedynie na malutkiej cząstce tego filmowego giganta. Jak się można spodziewać w tym dziele mamy bohatera zbiorowego, a elementem spajającym jest budynek Empire State Building w fazie budowy. Spokojnie przechodzimy z jednego wątku do drugiego, a Barney w sposób niezwykle przemyślany tworzy coś w rodzaju wielkiej epopei, czy odysei. Podróż po kolejnych zakamarkach znanego sukcesu architektonicznego odkrywa powoli ciemne karty ludzkiej duszy. Nie brakuje w nim nawet wątków opowiadających o loży masońskiej. Jestem nawet w stanie napisać, że Barney przedstawił te wątki lepiej niż sam Stanley Kubrick w „Oczach szeroko zamkniętych”. Pod koniec mamy do czynienia z 30-minutowym performancem jednego z bohaterów odwołującym się do różnych sposobów przekazu. Taniec, różne rodzaje muzyki, współczesne środki wyrazu osadzone na czterech poziomach wielkiej hali. Bohater płynnie przechodzi z jednego poziomu na drugi, a widz doznaje wewnętrznego oczyszczenia dzięki obcowaniu z przeciwległymi rodzajami emocji. Wybitne kino i najlepsze zakończenie cyklu jakie można było sobie wymarzyć.
W podsumowaniu chciałbym powrócić do początkowego stwierdzenia, że jest to „symfonia filmowa”. Każda z tych części jest elementem układanki, która daje nam pełny obraz dopiero po przyswojeniu sobie całości. To wielki hymn pochwalny na cześć życia, a dokładniej tworzenia życia. Podobnie jak w symfonii każda z części jest tak samo ważna i tworzy pełną i spójną formę. Serię „Cremaster” osobiście porównuję do II Symfonii „Zmartwychwstanie” Gustava Mahlera, czy IX Symfonii Ludwika van Beethovena. To prawdziwe dzieło sztuki i jedna z najlepszych serii filmowych w historii X muzy. Pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana!