Jak tak dalej pójdzie, to ta zabawa z blogera kulinarnego zacznie mi się nawet podobać. Pewnie do momentu, w którym ktoś nie powie mi otwarcie w twarz, że warto jednak, abym wrócił do tego, co mnie najbardziej interesuje, a więc filmu. Z drugiej strony rzemieślnicze piwo i dobre jedzenie także powoli staje się moją pasją. Tej pasji nie dostałem na talerzu w Phathathai, który raczej trzeba określić mianem baru azjatyckiego niż restauracji.
Maleńki lokal naprzeciwko Galerii Italiany wyróżnia się w tamtym rejonie szczególnie jedną rzeczą – cenami, które bardzo rzadko przekraczają 20 zł, a przy porcjach, które nam podano zapewne mogłyby. Dlaczego nazwałem to miejsce barem, a nie restauracją? Podstawowym powodem jest to, że wszystkie dania podawane są na jednorazowych papierowych talerzach, a sztućce są w Phatthathai plastikowe. Poza tym trudno nazwać miejsce o tak maleńkiej powierzchni restauracją. Dlatego sprawiedliwym jest określenie go barem, ale za to z bardzo przyjemnym, dobrze zrobionym jedzeniem. Każdy z naszej trójki wybrał coś innego, dlatego spektrum oceny będzie dzięki temu całkiem szerokie.
Ja wybrałem zupę z mleczkiem kokosowym, trawą cytrynową, kolendrą, sporą ilością grzybów i pomidorkami. Podano mi ją z kawałkami kurczaka, które były jej stosunkowo najmniej udanym dodatkiem. Ta dość ostra, a jednocześnie wyjątkowo kwaśna zupa (zapomniałbym o limonce!), obyłaby się bez tego mięsnego dodatku. Gdyby kurczaka zastąpić jakimś innym rodzajem grzybów, byłaby naprawdę znakomita. Mimo wszystko zjadłem z satysfakcją.
Nie pozostało nic innego jak spróbować także dań moich towarzyszy. Jeśli jeszcze takie teksty w moim wydaniu będą się pojawiać, to sami zobaczycie, że dla mnie doświadczenie wspólnego jedzenia jest co najmniej tak samo ważne, jak same potrawy. Nie sądzę, bym kiedyś zdecydował się opisać moją samodzielną wizytę w jakiejś restauracji, chyba, że będzie to tekst pełen narzekań i smutku. Wracając jednak, moim towarzysze zdecydowali się na większe porcje – jeden pochłonął doskonałego, klasycznego Pad Thaia. Rzeczywiście poza może podaniem, które chyba generalnie pozostawia w tej knajpce trochę do życzenia, praktycznie wszystko się zgadzało, z bardzo dobrze przygotowaną wołowiną na czele. Niestety danie drugiego znajomego pozostawiło dużo więcej do życzenia – ryż z dużą ilością… zmielonej wołowiny z fasolką szparagową. Nie wiem, czy to klasyczne tajskie połączenie. Wiem, że jedynie było ostro, bo smak straciło w chwili, kiedy wołowina została zmielona tak mocno, że ciężko byłoby ją łyżką nałożyć. To się nie do końca udało.
To jedno mniej udane danie nie zmienia jednak faktu, że wyjątkowo solidne to miejsce. Wyraźnie na jego korzyść działają ceny i świetna lokalizacja. Będę musiał sprawdzić, czy znajdę miejsce w dniu, kiedy na mieście będzie więcej studentów. Jeśli tak, to może powrócę.