Odnoszę wrażenie, że marzeniem każdej dużej hollywoodzkiej wytwórni jest realizowanie serii filmów, której kolejne części będą przynosiły ogromne zyski tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Pracownicy Disneya robią wszystko, by w złoto zamienić Gwiezdne wojny i marvelowskie filmy. Czyżby w przypadku Piratów z Karaibów stracili tę wiarę i starają się wycisnąć z tego cyklu cokolwiek się da przed ostateczną katastrofą?
Wiele na to wskazuje, a szkoda, bo ta seria na początku dobrze rokowała, przywracając nadzieję w sukcesy filmów o piratach. Liczyłem też na to, że grany przez Johnny’ego Deppa Jack Sparrow stanie się ikonicznym słodkim draniem na miarę Hana Solo albo Indiany Jonesa. Niestety, film Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma na to szans. Główny bohater stał się żenującą parodią samego siebie, a w żenadzie prześcignął go – niestety – tytułowy złoczyńca, w którego wcielił się Javier Bardem. Hiszpańskiemu aktorowi już wcześniej zdarzało się balansować na granicy irytującej i kiczowatej karykatury. O ile osiągnął tym sukces w Skyfall, tym razem to się nie udało. Z bólem serca muszę przyznać, że jest dla mnie faworytem do otrzymania Złotej Maliny.
W gronie tych aktorów broni się jedynie Geoffrey Rush, ale szkoda go na takie filmy. Ciekawym smaczkiem jest epizod pewnego znanego muzyka. Nie zdradzę, o kogo chodzi, może uda się Wam go wypatrzeć. Potencjał dostrzegłem natomiast w młodych aktorach – Kaya Scodelario i Brenton Thwaites być może lepiej by się sprawdzili, gdyby otrzymali ciekawszy scenariusz, a tymczasem wygłaszali żenujące kwestie i nie było między nimi chemii.
Gdybym pił shota za każdym razem, gdy usłyszałem w tym filmie suchara, nie dotrwałbym do końca seansu. Szkoda, bo wiele obiecywałem sobie po tej produkcji. Miałem nadzieje, że poczuję dreszczyk emocji, jednak nic takiego nie nastąpiło.
Autor: Michał Hernes