Ostatnie wspólnie zrealizowane dzieło państwa Joanny i Krzysztofa Krauzów. Przedwcześnie zmarły w 2014 roku wybitny polski reżyser pracował wraz z małżonką nad owym przedsięwzięciem od kilkunastu lat zbierając materiały do napisania scenariusza. Dlatego też Pani Joanna Kos-Krauze postanowiła uwzględnić swojego męża jako współautora ich projektu życia, mimo że na samym planie zdjęciowym obecny był jedynie przez niewielki okres czasu. W samym założeniu film dużo ryzykuje swoim niecodziennym konceptem, który opiera się na przedstawieniu problemu oddalonej od Polski blisko 10-tysiącami kilometrów Rwandy i przeniesienia sprawy rasowej na nasze podwórko. Sądzę, że nie przez przypadek film powstał akurat teraz, gdy Europa boryka się z problemem imigrantów i obojętnością względem ludzkiej tragedii. Obraz państwa Krauzów poraża swoją aktualnością, a problemy w nim ukazane powinny, choć na trochę, uczulić nas na pewne kwestie.
Akacja filmu rozpoczyna się podczas zaistniałego konfliktu w Rwandzie pomiędzy dwoma plemionami, Hutu i Tutsi. W 1994 roku doszło do zestrzelenia samolotu z prezydentem na pokładzie w wyniku czego powstał spór o to, która grupa obejmie władzę w państwie. W ciągu blisko stu dni śmierć poniosło około miliona ludzi. Główna bohaterka, Anna, to polska ornitolog, która przyjechała do Rwandy, aby prowadzić badania nad spadkiem populacji sępów tamtejszej fauny. Gdy zaczyna się rzeź, Polka ratuje przed śmiercią młodą dziewczynę z plemienia Tutsi wywożąc ją w samochodzie z miejsca ludobójstwa. Anna umożliwia ocalonej Claudine ucieczkę do Polski starając się o zapewnienie jej azylu politycznego. Po upływie kilku lat kobieta decyduje się na powrót do ojczyzny, w której panuje już względny pokój. Będzie to podróż nie tylko do afrykańskiej ojczyzny, ale przede wszystkim próba zmierzenia się ze swoją przeszłością.
Czym właściwie ten film stoi? Przede wszystkim perfekcyjnie zagraną i dobrze zaakcentowaną relacją dwóch głównych bohaterek. Ich różnice dopełniają się, a kontrast kulturowy ukazuje paradoksy wynikające ze stereotypowego pojmowania rzeczywistości. Para reżyserska, niczym w kinie Kena Loacha, ukazuje biurokratyczną machinę, często o całkowitym braku logiki, sterującą prawem. W pewnych momentach na myśl przychodził mi portret ukazany w zeszłorocznym laureacie Złotej Palmy, „Ja, Daniel Blake”. Jednak trudności związane z biurokracją to nie główny, choć bardzo ważny, trzon dzieła. Państwo Krauze za najważniejszy cel stawiają sobie bowiem próbę asymilacji imigrantki z Rwandy do życia w polskim społeczeństwie, a także próbę pogodzenia się z traumami przeszłości. I co ciekawe twórcy nie zdecydowali się na bardzo dołujący dramat w stylu Michaela Haneke, w którym ani na chwilę nie pojawia się światełko nadziei. Powiem więcej, w opowieść wplecione zostały wątki humorystyczne, między innymi przezabawna scena nauki języka polskiego z kasety magnetofonowej. Joanna i Krzysztof Krauze postanowili w kulminacyjnych punktach opowieści przywoływać sekwencję niczym refren ukazujący rozszarpujące padlinę sępy. Symbolika tegoż refrenu koreluje z fabułą i w sposób oczywisty, ale nienachalny puentuje największe akcenty historii. Recenzując „Ptaki śpiewają w Kigali” nie sposób nie wspomnieć o dwóch wybitnych kreacjach aktorskich. Jowita Budnik, która wciela się w rolę Anny oraz Eliane Umuhire, która odgrywa postać Claudine. Nic dziwnego, że zostały docenione na prestiżowym festiwalu w Karlowych Warach, a także na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Jedyne moje zastrzeżenia względem filmu dotyczą pewnego dystansu do historii. Podczas seansu nie mogłem całkowicie oddać się opowieści przez zbytnie wycofanie reżyserskie w najbardziej istotnych dla dramaturgii scenach. Niemniej to dobry film i co najważniejsze niezwykle uniwersalny, który trafi zarówno do polskiego, europejskiego jak i amerykańskiego widza. W ostatnich scenach widz umilknie wraz z tytułowymi Ptakami. Umilknie jeszcze na długie godziny po seansie…
Ocena: 7/10