Byłam, mieszkałam, przeżyłam. Pół roku. Widziałam też inne akademiki, widziałam hostele, miejsca, które udawały hostele, i miejsca, których nie było. Poprawka – których być nie powinno.
Nie byłoby jednak uczciwie, gdybym powiedziała, że mi się nie podobało. Pomijając wszystkie typowe dla studentów motywy typu imprezy 24/7, znikające jedzenie i inne równie zabawne atrakcje, jest kilka rzeczy możliwych tylko na Ukrainie. I o nich pokrótce opowiem.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to kraty w oknach. I w drzwiach. Zamykane na noc. Powiało grozą, ale odważnie brnę dalej. Wchodzę do pokoju z zaciśniętymi oczami, ze strachem otwieram jedno i co widzę? Piękny, zwykły pokój, jakiego nie powstydziłby się żaden polski akademik (później okazało się, że jednak by się powstydził, ale do tego dojdę). Trzy łóżka, dwa biurka, białe ściany, czyste szafy – jest ok. Idziemy dalej. Łazienka. Moduł ustawiony podobnie jak np. w akademikach na wrocławskich Tekach – pierwsze pomieszczenie (ubikacja), dwie umywalki, drugie pomieszczenie (prysznic). Tu już nie było tak kolorowo.
Lekko załamana pogodziłam się z tym, ze na gorącą wodę (albo nawet po prostu samą wodę) będę polować (co okazało się nieprawdą – wodę mieliśmy dostępną prawie 24h/dobę), idę obejrzeć kuchnię. Okazało się, że tragedii nie ma, aczkolwiek istniały dwa małe problemy – zapach oraz zsyp na śmieci (tak, zsyp był w kuchni i śmieci lądowały tam tylko w teorii – o tym również za chwilę). Jak to wyglądało – spójrzcie na zdjęcia.
Rozpakowałam się, ogarnęłam, minęło trochę czasu – wyrzucamy pierwsze śmieci. Idąc z workiem spotykamy po drodze panią czerhową – osobę, która jest odpowiedzialna za nasze piętro. Okazuje się, że nie należy korzystać ze zsypu, który jest w kuchni – jest zablokowany kijem, żeby nie wychodziły z niego szczury (ahaaaaaaaaaaa, to stąd ten kij!). jak więc pozbywać się odpadków, pytamy. Otóż jest to bardzo proste – udajemy się na balkon, a stamtąd worek ląduje prosto w śmietniku. Atrakcja z górnej półki, emocje w zawodach gwarantowane.
Zwiedziona odmalowanymi ścianami, spałam spokojnie w swoim łóżku aż do pewnego chłodnego wieczora. Siedząc z koleżanką, oglądając coś w komputerze, kątem oka spostrzegłyśmy jakiś kłębuszek między żebrami kaloryfera. Mój optymizm nie pozwalał mi wierzyć, że może to być coś złego i z lekceważeniem w głosie powiedziałam – to na pewno jakiś kłębek kurzu, nie przejmuj się. Karolina jednak nie była tego pewna, więc zdecydowanie zażądała śledztwa, mającego na celu sprawdzenie, co czai się niedaleko naszych głów. Po krótkich negocjacjach padło na mnie.
Aby jednak nie dać się nieprzyjemnie zaskoczyć, postanowiłam tę podejrzaną kulkę kurzu strącić kapciem do pustego kartonika. Jakież było moje zdziwienie (wyartykułowane godnym pożałowania krzykiem), kiedy okazało się, że niewinny kurz jest tak naprawdę przerażającą bestią! Wielki, czarny, włochaty pająk wielkości rozłożonej dłoni zaczął się wybudzać i człapać po podłodze. W naszą stronę! Na szczęście moja zimna krew nas uratowała, a pająk zamienił się w czarnego, śliskiego naleśnika na podłodze. Rozdygotane, usiadłyśmy na drugim końcu pokoju, deliberując, co też można zrobić z tak wstrętnym truchłem. Stwierdziłyśmy, że zajmiemy się tym po powrocie ze sklepu – po takich przeżyciach potrzebowałyśmy się uspokoić. Wkładam gołą stopę do buta – w końcu do przejścia mam tyko jakieś 20 metrów, a mamy ciepły wrzesień – gdy nagle czuję pod palcami coś dziwnego. Szybko wyciągam stopę i łapiąc się za głowę, mówię ze śmiechem do Karoliny, że po całej akcji ratowniczej mam już zwidy i wszędzie widzę pająki – po czym patrzę, co też wyciągnęłam stopą z buta.
To, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o traumę i uraz do końca życia – bydlę dwa razy większe od tego spod kaloryfera, grube, owłosione, z ogłuszającym piskiem rozwijało nożyska (a nie, pisk był mój..). W pierwszym odruchu ratowałam się wskakując na łóżko, ale moja polska bojowość dała o sobie znać – z krzykiem z niego zeskoczyłam i tym samym butem, w którym zaległo się to piekielne stworzenie, zgładziłam je bez wyrzutów sumienia. Nasze krzyki zwabiły kilkoro ludzi z pobliskich pokoi (łącznie z polskim podróżnikiem, który zamieszkał na trzy dni obok nas. Facet był na wszystkich kontynentach i sam powiedział, że pajączek był niczego sobie…). Nie należy to już jednak do tej historii i spuszczę na to zasłonę miłosiernego milczenia. W każdym razie miałam szczęście zapomnieć o tych strasznych przeżyciach.
Taaaaak, Ukraina uczy nas wielu rzeczy. Jak się okazuje, nawet przetrwania w dżungli amazońskiej. Dlatego też byłam niezmiernie szczęśliwa wracając do domu na Święta. Wypoczęłam, odwiedziłam tych, za którymi się stęskniłam i nadszedł czas powrotu. Nie powiem, cieszyłam się. Wróciłam, kładę się, a pod kołdrą… WIELKI CZARNY WŁOCHATY PAJĄK! Witamy z powrotem we lwowskim akademiku.
Kaśka