Znawcy tematu mówią, że „Silent Hill” to jedna z fabularnie najlepszych i najstraszniejszych gier jakie pojawiły się kiedykolwiek na rynku. Nic dziwnego, że przykuła ona uwagę producentów z Hollywood, którzy postanowili ją przerobić na język kina. Pierwsza część sprzed sześciu już laty była filmem co najwyżej poprawnym, całkiem klimatycznym, ale jednak przydługim i pozbawionym jakiegokolwiek napięcia, w którym jedynie grająca główną rolę Radha Mitchell potrafiła wspiąć się ponad przeciętność scenariusza. Jedną z najmocniej oczekiwanych premier tego tygodnia była kontynuacja okraszona podtytułem „Apokalipsa”, puszczana rzecz jasna jedynie w technologii 3d. Ta technologia, jakże zbędna w przypadku drugiego „Silent Hill”, jest jednym z pierwszych sygnałów, że powinno się z tą adaptacją postępować ostrożnie. Zastosowanie 3d jest wszak niejako krzykiem producentów filmu: „Chcemy od Was więcej pieniędzy niż na to zasługujemy”. I rzeczywiście należy przyznać im rację. Za „Apokalipsę” naprawdę nie zasługują na jednego choćby zarobionego dolara. Przy tym filmie, pierwsza odsłona zyskuje niemalże miano arcydzieła. Tam, głównie dzięki świetnej Mitchell, było chociaż trochę emocji, choćby minimalnym element niepokoju. Tutaj natomiast zaczyna się źle, potem idziemy jak po sznurku do spodziewanego finału, który okazuje się wręcz szokująco idiotyczny. Ale po kolei: Sharon aka Heather (niesamowicie podobna do Michelle Williams Adelaide Clemens) jednak przeżyła pierwszą wizytę w Silent Hill. Jej ojciec grany z godnością przez Seana Beana postanawia uchronić ją w każdy możliwy sposób przed powrotem do tego strasznego miejsca. Z tego powodu życie Heather to pasmo ciągłych przeprowadzek i zmian tożsamości. Problemy zaczynają się, gdy najpierw ojciec dziewczyny zostaje porwany przez tajemniczy zakon, a ona sama poznaje równie tajemniczego Vincenta (Kit Harington). Nie ma siły – kolejna wizyta w Silent Hill będzie potrzebna. Szkoda wielka dla wszystkich, że Sharon czy też Heather albo jak ktoś inny jeszcze woli Alessa zdecydowała się na kolejną wizytę w miasteczku dziwnych stworów i jeszcze dziwniejszych ludzi. Szkoda szczególnie dla widza oglądającego ten wyjątkowo słaby fabularnie, sztampowy i przewidywalny horror. Owszem wszystko, z małymi wyjątkami dotyczącymi przejścia do rzeczonego Silent Hill, w miarę się tu trzyma kupy. Jest to jednak tak mało zaskakujący, tak niemiłosiernie przetarty schemat, że aż się chce człowiekowi zgrzytać zębami. Ilekroć reżyser i scenarzysta filmu Michael Bassett chce nas przestraszyć, tylekroć wywołuje raczej uśmiech politowania pomieszany z irytacją. Wszyscy już znają te tricki z postaciami pojawiającymi się zza pleców, intensyfikacją muzyki w ważniejszych momentach. Nikogo nie rusza też już widok hektolitrów przecieru pomidorowego, czy jak w tym przypadku jakiejś dziwnej szaro-brunatnej mazi. Idąc na współczesny horror oczekiwać się powinno nastroju, straszenia atmosferą. Tymczasem Bassett postawił na klisze tak stare i tak już niestrawne, że „Silent Hill: Apokalipsa” wydawał mi się od samego początku filmem skazanym na porażkę. Co więcej udało mu się nawet zepsuć te dobre elementy z pierwszej części – nie ma już żadnej atmosfery, ciekawie wymyślone stwory przestały być interesujące, a wątek sekciarski, przyzwoity choć aż nazbyt przerysowany w „Silent Hill” z 2006 roku, stracił już kompletnie na wiarygodności. Głównie z powodu pozbawionej charyzmy, szokująco marnującej swój potencjał Carrie-Ann Moss, której brak aktorskiej inteligencji Alice Kriege odtwarzającej w pierwszej części postać Christobelli. Pod względem aktorskim zresztą cała ta część jest o klasę niżej niż poprzednia. Tam pierwszy plan zdominowany przez Mitchell a, a wspomagany przez Laurie Holden i Kriege dawał nadzieję na chociaż dobrą zabawę. Tutaj wszystko spoczęło na barkach Adelaide Clemens. Niestety jak bardzo jest ona podobna fizycznie do Michelle Williams, tak bardzo też odstaje od niej pod względem umiejętności aktorskich, których Clemens właściwie nie posiada, a i jej instynkt ją często zawodził. Brak charyzmatycznego lidera odbił się na innych aktorach, wśród których prym wiedli wspomniana Moss oraz ośmieszający się w każdej kolejnej roli Malcolm McDowell. Jedynie Sean Bean w najbardziej wątpliwej emocjonalnie roli ojca pokazał, że nawet ze spotkania z najgorszym scenariuszem można wyjść cało. Oczywiście nie można słowa powiedzieć o stronie technicznej filmu, która pozostaje na wysokim, choć niezachwycającym, poziomie. „Silent Hill: Apokalipsa” to bez wątpienia jeden z najgorszych filmów kończącego się roku. Kino dla nikogo – nie będzie się na nim dobrze bawił ani ktoś kto gry nie zna, ani tym bardziej jej fan zapewne zżyty z wizją, którą pamięta z ekranu komputera. Bardzo mocno odradzam! Maciej Stasierski