Dziewczyny ze „Spring Breakers” okazały się wielkim okryciem poprzedniego festiwalu w Wenecji. Niestety tak dobra prasa dobitnie pokazuje, że festiwal pod przewodnictwem Michaela Manna nie stał na najwyższym poziomie. „Spring Breakers” opowiada jedną z wyświechtanych historii, które tak bardzo kocha amerykańskie społeczeństwo. Rozwydrzone dziewczyny chcą się wyszaleć podczas wiosennej przerwy semestralnej, okradają bar i ruszają na podbój nieokreślonego do końca kurortu. Jak łatwo się domyślić, ich wakacje przedłużą się znacząco i kompletnie wymkną się spod kontroli. Harmony Korine jest ponoć bardzo znanym i cenionym twórcą w kręgach amerykańskiego kina niezależnego. Ja jednak, jak pewnie wielu innych widzów, z jego twórczością zetknąłem się po raz pierwszy i mam duże nadzieję, że ostatni. „Spring Breakers” okazał się bowiem olbrzymim rozczarowaniem. Film okrzyknięty mianem „petardy”, szybko zyskujący fanatycznych wręcz wyznawców udowodnił, że takie głosy niekiedy warte są tyle co nic. W przypadku filmu Korine’a mamy do czynienia z czerstwym, niestrawnym eksperymentem, któremu bliżej do przepalonego zimnego ognia niż petardy. Krytycy wskazujący na wielkość tego filmu twierdzą, że Korine naśmiewa się z pokultury środkami jedynie przez nią uznawanymi. Jeśli nawet tak to satyra jest tu nieostra i wyświechtana, a śmiech przytłumiony i z irytacji. Dominuje zaś schemat, przerysowanie nieuzasadnione zabiegami fabularnymi, które charakteryzuje głupota. Od schematu zresztą się wszystko zaczyna – mamy cztery dziewczyny, jedną grzeczną, a każdą kolejną trochę mniej. Jak to zwykle bywa w chwili spotkania z niebezpiecznym nieznajomym to ta grzeczna okazuje się najmądrzejsza. Owego nieznajomego brawurowo gra Jamesa Franco, pozostający obok strony muzycznej filmu, właściwie jedynym jego mocnym punktem. Korine męczy widza zarówno fabularnie, jak i wizualnie. Montuje swój film w sposób efekciarski i irytujący. Dodatkowo ma manierę powtarzania niektórych scen powielekroć. Chyba głównie po to, żeby amerykański widz zrozumiał co się dzieje na ekranie. Gwiazdki Disneya wypadają przy Franco blado, ale tez na ich usprawiedliwienie scenariusz nie daj im żadnych, ale to żadnych możliwości na wykazanie się czymś więcej niż krzykiem. Jednym słowem – kicha po całości! „Spring Breakers” to rzadki przykład amerykańskiego kina niezależnego na polskich ekranach. Szkoda, że tak nietrafiony to wybór. Szczerze odradzam. Maciej Stasierski