Koniec sierpnia dla Teatru Polskiego we Wrocławiu był kulminacyjnym momentem historii, którą barwnie – rękami aktorów i reżyserów – szkicował przez 10 lat Krzysztof Mieszkowski. Jej ostatni rozdział pozostawia niesmak i niedosyt, ważne jednak, że nie jest wolny od morału. Jego adresatami mogą być sam pan eksdyrektor, jak i urzędnicy Urzędu Marszałkowskiego. Czyżby miał on brzmieć: pycha kroczy przed upadkiem?
Jakkolwiek komunał ,,jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze” nie robi na nikim wrażenia, jest on w przypadku sytuacji Teatru Polskiego bardzo na miejscu. Instytucja kultury, której sukcesów artystycznych na ogólnopolskich i międzynarodowych scenach nie można podważyć, siedzi w długach po uszy. Padają również oskarżenia o niegospodarność pana Mieszkowskiego, który do realizacji teatralnych projektów systematycznie zadłużał teatr. Urzędników obchodziło tylko jedno – konkurs miał wyłonić dyrektora, który uporządkuje finanse i nie będzie narażał teatru na następne straty. Zastanawia jednak fakt, dlaczego konkurs wygrał człowiek, który będąc skarbnikiem ZASP-u, naraził go na milionowe straty przez nietrafione inwestycje.
Cała sytuacja oczywiście wymaga głębszej analizy, na której podjęcie się nie ma tutaj miejsca, jednak trzeba podkreślić jedno: skrzyżowanie dróg polityki i kultury zawsze będzie grozić śmiertelną kolizją. Jeżeli odbywa się ona na płaszczyźnie sztuki – na deskach teatru, papierze, srebrnym ekranie – wspaniale! Spierajmy się o wszystko. Teatr Polski kontrowersje wziął na awangardę swoich akcji marketingowych; ma wierną i ukształtowaną publiczność, a jego profil artystyczny jest na tyle wyraźny, że wprawia w zakłopotanie i niesmak mniej zaprzyjaźnionych z TP widzów. Kwoty przychodów z biletów są wysokie, jednak bez państwowego wsparcia ten teatr upadłby – jak firma bez dobrego menadżera. Tym samym trzeba liczyć się z tym, że władze teatru również będą wybierane po myśl urzędników, którzy widzą w instytucjach kultury nie źródło intelektualnej i duchowej pożywki, lecz liczby i rachunki do zapłacenia. Dopóki nie zmieni się prawo, a politycy będą mieli tak duży wpływ na funkcjonowanie kultury w mieście, tak naprawdę nie można mówić o żadnym postępie.
Nawet jeżeli Morawskiemu uda się podnieść Teatr Polski z finansowych zgliszczy, on jako dyrektor będzie nadal dzieckiem z mariażu kultury i polityki – a tam każdy próbuje wyjść na swoje, na złość drugiemu. Program zaproponowany przez Morawskiego, owszem, obejmuje spektakle z kadencji poprzedniego włodarza ( nawet ,,Śmierć i dziewczyna” się ostała! ), jednak skupia się na wizji rocznicowo-klasycznej, padają już takie tytuły jak ,,Przedwiośnie” lub ,,Wojna i pokój”. Możemy spodziewać się, że na deskach teatru przy ul. Zapolskiej nie zobaczymy już wielu znanych nam aktorów, którzy – w akcie histerycznej obrony przybytku Mieszkowskiego – złożyli wypowiedzenia. Nie powinni raczej martwić się o pracę. Inne teatry powinny przyjąć ich jak politycznych emigrantów, męczenników za wolność słowa i czystość sztuki.
Protesty w akompaniamencie ,,Children od Revolution”, wycieczki ad personam w stronę Morawskiego, performance z czytaniem tekstu napisanego na kolanie pod natchnieniem powstańczej walki, zaklejanie sobie ust taśmą przed obiektywami kamer – to ostatnie występy części ekipy Teatru Polskiego. Przekonani o swojej wyjątkowości aktorzy walczyli do końca. Nikt oczywiście ich nie wyrzuca, lecz honor bądź też zwykły upór nie pozwolą im zostać. A urzędnicy – to już ostatni frazeologizm na dzisiaj – na spokojnie mruczą pod nosem ,,nie ma ludzi niezastąpionych”.
Katarzyna Aszkiełowicz