Muszę się na wstępie przyznać, że mam bardzo duży problem z filmami Yorgosa Lanthimosa. Mam go bowiem za jednego z największych współczesnych szarlatanów kina artystycznego. Choć jego fabuły zawierają w sobie ciekawe podstawowe założenia, wielokrotnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że reżyser ,,Kła” nie potrafi ich umiejętnie rozwinąć w jakimkolwiek kierunku. O ile właśnie ,,Kieł” był świeżym, prostym formalnie i narracyjnie filmem, w którym wszystko składało się w spójną całość, o tyle późniejsze poczynania Greka miały w sobie coś z narcystycznej eksploracji własnego stylu, która momentami przeradzała się w irytującą autoparodię.
,,Alpy” były właśnie takim projektem: wyciągiem z lanthimosowskich manieryzmów (np. anonimowi bohaterowie czy dziwaczne, wyprane z uczuć dialogi, kojarzące mi się osobiście z tanią podróbą twórczości Roberta Bressona), przez które interesujący koncept początkowy zamienił się w izolujący emocjonalnie festiwal dziwactw.
Wyrazista oraz ceniona przez wielu krytyków i widzów twórczość Greka pozwoliła mu na emigrację do Hollywood. Za Wielką Sadzawką przyszło mu nakręcić ,,Lobstera” (aka ,,Homara”), który został odarty z enigmatyczności i klaustrofobiczności jego wcześniejszych poczynań na rzecz dryfującej donikąd melodramatycznej historyjki.
W tym roku Lanthimos przybył do Cannes z ,,The Killing of a Sacred Deer”, które, tak jak wcześniejsza twórczość Greka, okazało się perwersyjną wiwisekcją rodzinną. Steven (Collin Farrell) oraz Anna (Nicole Kidman) to idealny materiał na bohaterów horroru. Oboje są lekarzami, mieszkają w dużym domu i mają dwójkę bardzo posłusznych dzieci (skojarzenia z rodziną z ,,Kła” jak najbardziej słuszne). Główny bohater spotyka się w paru początkowych scenach z szesnastoletnim Martinem (Barry Keoghan). Kim jest Martin, i jaki ma stosunek względem Stevena? Trochę wody w Wiśle upłynie, zanim zaczniemy rozumieć układ pomiędzy nimi. Lanthimosowi nie spieszy się z zawiązywaniem akcji, bardziej skupia się na przedstawieniu rodziny i jej zwyczajów. Jednak gdy nad sielankowym życiem Stevena zawiśnie groźba tragedii, racjonalny lekarz zacznie powoli popadać w obłęd. Jak pisał Truman Capote w ,,Z zimną krwią”: ,,Wyobraźnia potrafi otworzyć wszelkie drzwi. Przekręć klucz, a do środka wejdzie groza.”
Reżyser w konstrukcji swojego scenariusza sięga do bardzo głębokich greckich korzeni, bo do struktury antycznej tragedii. Co ciekawe, choć dialogi są wyprane z emocji, a twarze aktorów pozbawione większej ekspresji, ,,The Killing of a Sacred Deer” buzuje od seksualnego napięcia, które znajduje ujście w paru perwersyjnie dwuznacznych scenach. Przykład? Matka Martina (Alicia Silverstone) mówiąca Stevenowi, że nie pozwoli mu opuścić jej domu, dopóki ten ,,nie spróbuje jej tarty”.
,,The Killing of a Sacred Deer” rozpoczyna się ujęciem operacji na otwartym sercu. Grek, starając się chyba widza zastraszyć, postanowił taką scenę opatrzyć przytłaczającym utworem na organy. Już otwierająca sekwencja podsumowuje niejako, pomiędzy jakimi kategoriami Lanthimos będzie balansował: poczucie doniosłości graniczy tu z kiczem i nadęciem. Jest to też dosyć prosta metafora- reżyser będzie chciał być bolesny i nieskrępowanie dosadny. Tak jak za dobrych, greckich lat swojej twórczości.
Dla widza ,,The Killing of a Sacred Deer” może okazać się więc wciągającym kinem gatunkowym albo patetycznym prężeniem filmowo-filozoficznych muskułów. Grek bardzo stara się wykreować niepokojąco gęstą atmosferę, co udaje mu się zwłaszcza na poziomie wizualnym, który przywodzi na myśl skojarzenia z wyczynami Emmanuela Lubezkiego. Szerokie kadry oraz dziwaczne kąty (w jednej genialnej scenie patrzymy na bohaterów z wręcz boskiej perspektywy) kreują bardzo klaustrofobiczne wrażenie. Dzięki temu Lanthimos maluje świat, w którym napięcie stale kotłuje się pod skórą widza. Niestety, efekt zniweczony zostaje przez zbyt wyrazistą i dosłowną muzykę. Twórca ,,Kła” sprawia wrażenie, jakby zapomniał prawdy, którą bardzo dobrze rozumiał w swych początkowych projektach: cisza często potrafi powiedzieć najwięcej.
Przed wykolejeniem, czy też może przed utonięciem w nadmiarze patosu, Lanthimos ratuje się czarnym humorem, którym raz po raz błyskają dialogi czy pojedyncze sceny. Odpowiedzialny za to jest przede wszystkim Colin Farrell, którego postać zawieszona jest gdzieś pomiędzy sadystycznym szaleństwem, a ojcowskim racjonalizmem. Skojarzenia z ,,Musimy porozmawiać o Kevinie” czy też z ,,Funny Games” chyba wystarczająco wyraziście podpowiadają, o jakiego rodzaju kinie tutaj mówimy.
,,The Killing of a Sacred Deer” to film traktujący siebie nieco zbyt poważnie. Parę przebłysków autoironii przekłuwa balon z patosem, jednak uczucie reżyserskiego nadęcia towarzyszyło mi do ostatnich (okraszonych jeszcze bardziej patetyczną muzyką) scen. Antyczna tragedia przeniesiona na amerykański grunt nie może w pełni wybrzmieć, bo stale zostaje zagłuszana przez wyskakującego natrętnie na pierwszy plan Lanthimosa.
Ocena: 5/10