…kto taki? W historii przyjmuje się powszechnie, że Adolf Hitler popełnił samobójstwo w berlińskim bunkrze, w towarzystwie swojej żony Evy Braun. Nic bardziej mylnego! Tak naprawdę za upadkiem III Rzeszy stoją Deceptikony…a może Autoboty? Sam nie wiem. Ciekawe, czy Michael Bay zatrzyma się w swoim szaleństwie?
Ostatni rycerz to piąta część tej kuriozalnej filmowej serii, która rozpoczęła się równo dekadę temu. Wtedy to pierwsza odsłona zaciemniła nam obraz, a Michael Bay skutecznie oszukał widzów, wmawiając im, że Shia LaBeouf może być dobrym aktorem, że nie trzeba wszystkiego opierać na rozbuchanych efektach specjalnych, że jego film może być naprawdę zabawny i to intencjonalnie. Następne części historii robotów, które wybrały sobie Ziemię na miejsce rywalizacji, już nas otrzeźwiły – Bay wrócił do typowego dla siebie fetyszyzowania komputerowych tricków, zapomniał o luzie i tworzeniu bohaterów. Dla odświeżenia konwencji po zamknięciu trylogii, Bay podjął decyzję o zmianie głównych bohaterów, zatrudnił Marka Wahlberga, który nie raz udowodnił, że potrafi być popkulturowym, amerykańskim everymanem. Niestety ten Uwe Boll zza Oceanu ma niesamowitą umiejętność dławienia nawet największych talentów, czego wynikiem był koszmarny Wiek zagłady, w którym okazało się, że nawet dinozaury mogły być robotami.
Czego dowiadujemy się z Ostatniego rycerza? Poza Hitlerem, który jest zaledwie epizodycznym elementem „opowieści”, poznajemy „genezę” postaci granej przez Wahlberga. Myślę, że sam Marky Mark nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie walczył Excaliburem, a tym bardziej, że stanie się to w filmie o Transformersach. I wcale nie jest to najgłupszy element tej „fabuły”, bo cała opiera się na założeniu, że jedna planeta Cybertron ma plan wchłonięcia innej Unicron (w tym wypadku Ziemi), a jedyną osobą, która może temu zapobiec jest ostatni żyjący krewny niejakiego Merlina. Tak, tego od rycerzy króla Artura, słowem postaci fikcyjnej, żyjącej jedynie w legendach arturiańskich. Jest nim, o paradoksie pani profesor historii, która o królu Arturze i mu podobnych opowiada w nieukrywaną ironią i angielskim humorem, oczywiście takim, na jaki stać samego Baya. Dużo o historii, ale wydaje mi się, że sam jej opis mocno świadczy o jakości tego filmu, który poza swoją warstwą fabularną pozostaje nudnym, przeładowanym efektami teledyskiem, w którym aktorzy pojawiają się głównie po to, aby się napić po dniu zdjęciowym za dniówkę, która na pewno mała nie jest. Inaczej takie postaci jak Anthony Hopkins nie pokusiłyby się o to, żeby zagrać w takiej maszkarze…choć czy aby na pewno?
Z dwóch filmów o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stoły, zdecydowanie lepiej wybrać ten Guya Ritchiego. Nowe dziełko Michaela Baya, którego słusznie określa się baronem CGI porn, warto odpuścić, bo nikt Wam nie zwróci tych trzech godzin (z reklamami) spędzonych w kinie w towarzystwie…niczego (?!).
OCENA: 1/10