Dawno po obejrzeniu jakiegoś filmu nie czułem tak dużej chęci wyrzucenia z siebie wszystkich emocji, które we mnie narosły w trakcie jego oglądania, jak w przypadku debiutu fabularnego znanego reżysera teatralnego Macieja Kowalewskiego pt. „Trzy siostry T”. Niestety w większości wcale nie były to emocje pozytywne. Film opowiada (czyżby?) historię trzech sióstr Trupek, które w jednym mieszkaniu wychowują razem 35-letniego (!) Roberta (jeden z niewielu jasnych punktów tego filmu – genialny Rafał Mohr). Robert nic nie mówi, cały dzień leży pod kołdrą, a siostry dbają o niego (ponownie czyżby?) jakby był dzieckiem. Emocjonalnie zmiażdżony, stłamszony Robert odnajduje bratnią duszę dopiero w osobie Marianny, fryzjerki, która odwiedza dom sióstr. Maciej Kowalewski zaryzykował – postawił na brzydotę, chwilami skrajną brzydotę obrazu. I na tym bardzo wyraźnie przegrał. Dlaczego? Bo z owej brzydoty wiele więcej w filmie nie pozostało. „Trzy siostry T” to frontalny atak na zmysł wzroku, podczas którego chwilami człowiek naprawdę chciałby być ślepy. Można byłoby nawet powiedzieć, że ten film jest obraz dla zmysłu estetycznego człowieka. Taka konwencja nie przerażałaby jednak, gdyby Kowalewski, adaptując wcześniej wystawioną przez samego siebie sztukę na język kina, pozostał konsekwentny. Tymczasem tak nie jest. Film odstrasza wyglądem, ale przy okazji męczy też bardzo psychicznie. Jednak wcale nie siłą przekazu, który mógł być naprawdę bardzo mocny, a raczej jego brakiem, bełkotem. „Trzy siostry T” miały dużo potencjału żeby stać się chociażby groteskowym thrillerem pokazującym dysfunkcyjność rodziny, stłamszenie jednostki, która w pewnym momencie nie wytrzymuje i daje to po sobie poznać. Wielkość tego potencjału widać jedynie w scenach, w których poznajemy Mariannę. To ona, nadana przez nią perspektywa, pozwala na wytworzenie prawdziwych emocji w tym filmie. Niestety ani przed tym wydarzeniem, ani po nim nie mamy do czynienia z niczym więcej jak formalnie kuriozalną a fabularnie bardzo wątpliwą szarża, która w końcu przeradza się wręcz w histerię, absolutnie niemożliwą do opanowania przez mało doświadczonego reżysera. I abstrahuje w tym momencie od wyglądu filmu, który jest okropny, chwilami wręcz wstrząsająco obleśny, a co najgorsze amatorskim. Chodzi bardziej o braki warsztatowe Kowalewskiego, który nie potrafi utrzymać prowadzonej przez siebie fabuły w ryzach i jedynie dzięki genialnemu kwartetowi aktorów „Trzy siostry T” nie rozpadają się całkowicie na kawałki. Wspomniany, najlepszy z całej obsady Rafał Mohr, Ewa Szykulska, Małgorzata Rożniatowska oraz najlepsza z sióstr Bogusława Schubert, walczą zaciekle w mieliznami fabuły i konwencją. Niestety brzydota filmu, okropieństwo pokazane na ekranie, turpizm, wszystko to odciąga uwagę od nawet najlepiej grających aktorów. Szkoda wielka, bo widać dużo zmarnowanego potencjał w „Trzech siostrach T”. Rzadko wszak ogląda się tak męczące, wizualnie fatalne i fabularnie irytujące kino, w którym mamy do czynienia z takim koncertem gry aktorskiej. Szkoda! Maciej Stasierski Film obejrzany dzięki uprzejmości kina Helios Nowe Horyzonty