Na wstępie muszę przyznać, że książki Jacka Kerouaca „W drodze” nie znam, choć zdążyłem usłyszeć już o niej wiele. Ponoć jest jednym z ważniejszych manifestów Beat Generation, obok np. „Skowytu” Allena Ginsberga. Z jej ekranizację zabrał się dobrze znany z ciekawego podejścia do kina drogi Walter Salles. Nie wiem, jaką ocenę wystawiliby jej znawcy prozy Kerouaca. Jednak z czysto filmowego punktu widzenia „W drodze”, poza kilkoma udanymi epizodami, niestety się nie broni. Specjalnie nawiązuję do tych epizodów, gdyż film Sallesa jest ich bardziej lub mniej udanym zlepkiem. Brakuje w nim jednej, koherentnej narracji, co doprowadza przy jego bardzo solidnej długości (ponad 2 godziny i 10 minut) do częstego znużenia historią. Historia sama zaś, choć nie pozbawiona może potencjału, oparta została na barkach nie tego bohatera, co powinna. A może bardziej nie tak słabo nakreślonego głównego bohatera, gdyż postać Sala Paradise (w prawdziwym życiu samego autora książki) jest potraktowana kompletnie po macoszemu, jakby Salles nie wierzył w to, że można z niej coś ciekawego wykrzesać. Ten brak wiary widać także w pomyśle obsadzenia Sama Rileya, który wpisuje się mocno w monotonię, żeby nie powiedzieć w nudne usposobienie Sala, człowieka, który miał być przecież reformatorem podejścia do sztuki, kultury, historii swoich czasów. Tymczasem dużo bardziej interesujący, choć w przeszarżowanej, dociśniętej do ostatniej żyły na szyi kreacji Garreta Hedlunda, wydaje się być Dean Moriarty (Neal Cassady). Jest on co prawda ukazany jako kobieciarz, nałogowiec, krótko mówiąc bania stereotypów. Jednak jego brawura nadaje historii chociaż odrobinę dynamiki, cechy zupełnie nieprzystającej do Sala. Przy okazji też dzięki Deanowi w historii pojawiają się kobiety, dodające jej nieco kolorytu. Co prawda jest to koloryt w gruncie rzeczy na poziomie telenoweli, ale Marylou, a szczególnie Camille w świetnej interpretacji Kirsten Dunst potrafią trochę rozruszać snujących się po ekranie panów. Podobnie jak występujący w epizodycznej jedynie roli Viggo Mortensen, bez którego „W drodze” byłoby właściwie filmem zupełnie straconym. Niestety dodatkowym problemem filmu Sallesa jest to, że niezbyt wiele dowiadujemy się o pokoleniu Beat Generation. Wszak trochę wygląda to tak, jakbyśmy mieli do czynienia z nieco gorzej ubranymi, ale nieco bardziej się bawiącymi hipsterami, którzy nie wiadomo skąd biorą pieniądze, właściwie nie wiadomo, jak udaje im się przeżyć kolejne dni, a międzyczasie rozmawiają o poezji i awangardzie w sztuce. Coś w tym obrazie jest chyba nie tak. A jeszcze bym zapomniał – uprawiają seks na lewo i prawo, każdy z każdym, w różnych konfiguracjach, bez względu na płeć. Wizja to z jednej strony dla znawcy zapewne uproszczona i spłycona, dla mnie zaś wyjątkowo trudna to zrozumienia i zwyczajnie nieprawdopodobna. „W drodze” to poszatkowana na wiele nierównych elementów historia o nudnych ludziach, którzy nie za bardzo wiedzą co chcą robić w życiu, ale zatruwają je nam – widzom, którzy muszą to oglądać. Odradzam. Maciej Stasierski