Rumuńska kinematografia od kilkunastu lat dostarcza nam co roku kilka filmów, które podbijają europejskie festiwale. Nie inaczej było w przypadku najnowszego dzieła Calina Petera Netzera. „Ana, mon amour” została bowiem wyróżniona za wybitne osiągnięcia techniczne, a dokładniej za najlepszy montaż na tegorocznym Berlinale. Osobiście uważam tę decyzję za dość kontrowersyjną, zważywszy na fakt, iż pokonał w tej kategorii znakomicie zmontowane „Party” Sally Potter. Ale festiwale filmowe rządzą się własnymi prawami i często decyzje jury okazują się zwyczajnie nietrafione. Film rumuńskiego nowofalowca jest typowym przykładem reżyserskiej zadyszki i wyczerpania się pewnej formuły, która jeszcze parę lat temu owocowała znakomitymi dziełami X muzy.
Historia rozgrywa się we współczesnej Rumunii. Dwójka młodych studentów, Ana i Toma, poznaje się na wykładach z literatury, a między nimi od razu rodzi się uczucie. Jednak ich miłosne zauroczenie zostanie poddane poważnej próbie, gdy Toma dowie się o psychicznych zaburzeniach swojej partnerki. Już od wieku młodzieńczego bohaterka cierpi na ataki paniki objawiające się w poważnym bólach brzucha i niemożności zaczerpnięcia głębokiego wdechu. Toma stara się pomagać przezwyciężyć głębokie lęki Any i zabiera ją do coraz to innych lekarzy. Paradoksalnie bohater wydaje się być zadowolony z okoliczności, gdyż posiada na swoją partnerką przewagę emocjonalną. Sytuacja zmienia się w momencie zajścia w ciążę głównej bohaterki, która w tym samym momencie postanawia rozpocząć terapię, dzięki której będzie miała możliwość powrotu do normalnego stanu psychicznego. Toma przyzwyczaił się do zaistniałego stanu i nie może pogodzić się z brakiem dominacji nad Aną.
Film Calina Petera Netzera nie do końca działa na kilku płaszczyznach. Z jednej strony to kolejny rumuński przedstawiciel o problemach współczesności i różnych aspektach dzisiejszej bariery komunikacji, natomiast z drugiej strony to średnio poprowadzona z wieloma problemami dramaturgicznymi opowieść. Problem przede wszystkim tkwi w złym tempie prowadzenia zdarzeń. I żeby była jasność, nie jest to slow-cinema. W założeniu to klasyczna historia o powolnym rozpadzie związku, jednak rumuński reżyser za bardzo wziął sobie do serca stwierdzenie „powolny rozpad” i za bardzo rozciągnął w czasie pewne wątki, które wybrzmiałyby lepiej, gdyby podane były w klarowny i jaśniejszy sposób. Netzer ucieka się tu do prostych chwytów z zabawą czasoprzestrzenią i przeskakiwaniem pomiędzy wątkiem odbywającym się w gabinecie psychoterapeuty, z tym co wydarzyło się w relacji dwóch głównych bohaterów w przeszłości. Aż szkoda, że tegoroczne jury zdecydowało się nagrodzić tak wtórny pomysł na prowadzenie narracji. Podczas oglądania „Any, mon amour” można odnieść wrażenie, że jego twórca poniekąd chwali się, iż przeczytał dzieła Zygmunta Freuda. Psychoanaliza jest tu bowiem motywem przewodnim i to ona „posuwa” akcję do przodu. Często leżymy wraz z bohaterem na kozetce i przysłuchujemy się jego spowiedzi z całego życia.
Na szczęście jest pewien element, który broni film jako całość. To znakomite i autentyczne aktorstwo Diany Cavallioti oraz Mircei Postelnicu. Gdyby nie ich wiarygodne kreacje, oraz wyjątkowa plastyczność emocjonalna, mielibyśmy typowy „festiwalowy średniak”. Dlatego warto pójść na ten obraz, choćby ze względu na prawdziwy popis w ich wykonaniu. Rumuńska Nowa Fala zawsze słynęła z młodych i zdolnych aktorów i w tym przypadku mamy potwierdzenie owej reguły. Mam tylko nadzieję, że tegoroczna zniżka formy rumuńskiej kinematografii szybko przeminie i w przyszłości otrzymamy dzieła co najmniej dobre.
Ocena: 6/10