Margaret Thatcher była jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych polityków europejskich XX wieku. Jej wybór na premiera Wielkiej Brytanii w 1979 roku stał się wydarzeniem historycznym. Nigdy wcześniej kobieta nie została przywódcą tak istotnego z punktu widzenia świata państwa. Jej życie i kariera od dawna stały przed filmowcami jako smaczny kąsek do zjedzenia i stworzenia świetnego kina. Niestety zabrała się za nie zdecydowanie nie ta osoba co powinna. W filmie Phillidy Lloyd (poprzednio reżyserka „Mamma Mii”) poznajemy Thatcher jako niedołężną kobietą na długo po zakończeniu jej bujnej kariery politycznej. Właśnie to jest chyba największą słabością skądinąd całkiem niezłej „Żelaznej damy”. Lloyd stara się poprzez retrospekcje pokazać całe życie baronessy Thatcher. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby punktem wyjścia do tych retrospekcji była solidna narracja. Tymczasem obserwujemy starą, męczącą się ze swoim życiem kobietę, która rozmawia ze swoim kilka lat wcześniej zmarłym mężem Denisem (Jim Broadbent). Ukazanie w ten sposób Thatcher jest z jednej strony zapewne nieszczególnie bliskie rzeczywistości, z drugiej zaś absolutnie irytujące. Zupełnie przez to gubi się cały obraz tej silnej, wpływowej postaci i właściwie jedynie mistrzostwo Meryl Streep pozwala na nie popadnięcie w jeszcze głębszy schemat. Problemem narzuconej sztucznie narracji jest także fakt, że Lloyd niesłychanie łopatologicznie podrzuca nam kolejne retrospekcje. Nie ma w tym ani szczególnej konsekwencji, ani nawet odrobiny subtelności. Lloyd wali wszystko kawę na ławę. Jak Margaret ogląda zdjęcia z młodości to dostajemy całą serię wyrwanych z kontekstu scen, w których młoda Thatcher (w tej roli bardzo dobra Alexandra Roach) zaczyna swoją karierę polityczną. Gdy zaś widzi na stole stojący posążek dwóch żołnierzy widzimy okres wygranej przez Brytyjczyków wojny o Falklandy. I tak mniej więcej wygląda całość narracji w „Żelaznej damie”. Lloyd pozbawiona warsztatu reżyserskiego potrafi na szczęście nieźle skonstruować niektóre sceny. Wyłączając całą serię irytujących sekwencji niedołężnej Thatcher popadającej w demencję, obrazy ze strategicznych decyzji wojennych czy sceny debat parlamentarnych wyglądają przyzwoicie i wiarygodnie. Niestety przez narzucenie określonego stylu narracji historia ani nie składa się w całość, ani też nie przedstawia nam pełnego obrazu Thatcher jako polityka. Margaret na emeryturze mamy aż nadto, Margaret w rozkwicie swojej politycznej kariery niestety mało i ubogo. Jedno co warto jednak przyznać Phillidzie Lloyd, że stara się nie stawać po żadnej ze stron. Dzięki temu „Żelazna dama”, mimo swoich niewątpliwych słabości, nie jest przynajmniej czy to laurką, czy to miażdżącą krytyką. Zresztą nawet gdyby reżyserka takie tendencje przejawiała to wydaje się, że Meryl Streep poradziłaby sobie z tymi uproszczeniami. Jej niebywała, genialna kreacja nie jest czystym naśladowanie manieryzmów byłej premier. Streep tworzy pełnokrwisty obraz kobiety zdeterminowanej przez konserwatywny świat mężczyzn, która nie cofnie się przed niczym, aby z jednej strony pokazać im, że powinni ją traktować poważnie, z drugiej zaś walczyć o swoje idee wbrew przeciwnikom. Niestety Streep to jeden z niewielu jasnych aktorskich punktów „Żelaznej damy”. Nawet tak genialny aktor jak Jim Broadbent nie jest w stanie nic zrobić pod ciężarem koszmarnie napisanej postaci Denisa Thatchera, którego charakter można skwitować jednym słowem: błazen. Nie wiem, czy takie przeświadczenie o tym człowieku istnieje rzeczywiście w społeczeństwie brytyjskim, niemniej tak czy owak filmowe uproszczenia są kompletnie irracjonalne emocjonalnie i irytujące. Także znana z tegorocznego „Tyrranosaurus” Olivia Colman jest manieryczna w roli Carol, córki byłej premier. „Żelazna dama” to film jednej kreacji na miarę Oskara. Ale to też film manierycznej reżyserii, chwilami bardzo głupiego scenariusza i tekturowych postaci drugoplanowych. Ideologicznie do przyjęcia, warsztatowo już mniej. Maciej Stasierski