„February” to jeden z kluczowych – tej dekady – horrorów. Nie nazwę tego nurtem, ale od pewnego czasu pojawia się coraz więcej niszowych horrorów, które albo stają się hitami, albo – co bardziej prawdopodobne – skazują siebie na kult. Najlepsza w tym jest symbioza post-modernistycznego arsenału, z kreatywnością i sporą dozą wrażliwości. „It Follows” to przecież czysty – brudny – Carpenter, w którym kadry raz pobrzmiewają Argento, a innym razem Kubrickiem. Za to wypuszczony w podobnym okresie „Babadook” ma w sobie coś z Polańskiego, jednocześnie łącząc różnorodne koncepty fabularne („Kevina Samego w Domu” nie zabraknie). „The Witch”, „Dom w głębi lasu” czy trochę starsze „Wrota do piekieł” to inne istotne przykłady. Każdy z filmów kapitalnie zagarnia swoje horrorowe konteksty. Tyle, że to film Oza Perkinsa zostanie zapamiętany jako najcięższy.
Reżyser „Zło we mnie” para się horrorem, który horrorem się do końca nie wydaje. Punkt wyjścia to babranie się w – niezaskakujących – problemach nastolatków. Katolicka szkoła, w małym miasteczku, dwie dziewczyny – jedna ma pewien problem z chłopakiem, druga to niewiniątko. Chwila, chwila: do czego dążymy? Pytanie do zadania tak wiele razy. Perkins zmienia perspektywy, odkrywa najważniejsze karty w najmniej spodziewanych momentach. Jego – finalnie – horror, wcześniej przypomina psychoanalizę. Ale tak już „rozkminiał” sam Robert Altman w swoich „Trzech kobietach”. Zresztą, z filmem legendarnego amerykańskiego twórcy, tych podobieństw jest całkiem sporo: struktura fabularna i przede wszystkim zmiany, które nasze bohaterki przechodzą. Zasadnicza różnica jest taka, że Altman kobiety analizował, a Perkinsa interesują dużo mroczniejsze siły.
To taki film, który nie żyje aktorami (choć Kiernan Shipka autonomicznie przerażająca!), nie żyje pięknymi zdjęciami. Sednem – jakkolwiek by to pretensjonalnie brzmiało – jest tutaj reżyseria. Nie wiadomo jak daleko Perkins się posunie. Nie wiadomo kiedy odpuści. Czy zostawi uchylone drzwi tej opowieści, czy raczej ją domknie. Konteksty są takie, że hollywoodzka wytwórnia mogłaby pociągnąć to dużo dalej (nawet do kilku rozbuchanych części). Pamiętajmy jednak, że to rzecz niszowa. Nawet tak nie jest, że scenariusz jest tu sednem. To jak powolnie jest budowane napięcie, to jak perspektywy się zmieniają. Przerażające, krępująco wręcz przejmujące.
Prostota, ale z jaką klasą i smakiem serwowana jest w tym wyjątkowym filmie. Wyjątkowym ze względu na ciężaru gatunkowego poziom. Tak jak oczy Kiernan Shipki w najważniejszych scenach: coraz to bardziej mroczne, wycieńczone, poruszające. A Norman Bates (którego zagrał ojciec Oza Perkinsa Anthony) dumny z syna by był.
Ocena: 8/10