Dwóch mężczyzn spotyka się późnym wieczorem. Ich celem jest jednorazowy seks. Jednak zamiast typowego „one night stand” niespodziewanie rodzi się uczucie. Brzmi trochę jak fabuła zeszłorocznego „Zupełnie innego weekendu”, prawda? Niestety na tym kończą się nawiązania do wybitnego filmu Andrew Haigha, a zaczyna się masakra w postaci „Zostań ze mną”. Już sam tytuł, zresztą w kuriozalny sposób wytłumaczony, sugeruje telenowelę. I nikogo nie powinno dziwić, że właśnie taką obserwujemy niemal od samego otwarcia. Naprawdę nie wiem od czego zacząć analizę tego filmu, gdyż wściekłość która narastała we mnie w czasie trwania „Zostań ze mną” jest niemożliwa do ogarnięcia. Skąd takie uczucie? Chyba głównie z faktu niewykorzystania niezłego zawiązania akcji i interesująco zarysowanych postaci głównych bohaterów, którzy nie przystają do prostych schematów. Wszak w „Zostań ze mną” to artysta jest tym rozsądnym, zaś prawnik jest tym rozedrganym, emocjonalnym, przez to uzależnionym od narkotyków. O tę kwestię, ale też o zdradę, alkohol i wszechobecne kłamstwo, rozbija się niemal cała relacja dwójki protagonistów. Początkowo zabawa z crackiem jest przednia, później jednak w toku rozwoju wydarzeń sytuacja zaczyna się robić niebezpieczna nie tylko dla istniejącego związku, ale wręcz dla życia uzależnionego Paula. Jakim jednak chłopakiem byłby Erik, gdyby nie pomagał i pomagał, i pomagał, i w końcu, uwaga niespodzianka, pomagał? To wielokrotne powtórzenie pokazuje jak dużo razy w życiu głównych bohaterów sytuacje się powtarzają i jak równie często żaden z nich nie wyciąga z zastanych wydarzeń żadnych wniosków. Coś niesłychanego! Brak wiarygodności nie jest jednak najpoważniejszym zarzutem w stosunku do „Zostań ze mną”, bo na upartego można byłoby uznać, że mamy do czynienia z dwoma rozkochanymi naiwniakami, którzy potrafią wybaczyć sobie wszystko. Niestety historia pełna tak wielu, nieważne że powtarzających się, zwrotów pozbawiona jest jakiegokolwiek tempa, napięcia, energii, czegokolwiek co pozwoliłoby zapomnieć widzowi o nudzie, której właśnie doświadcza. A ponoć całość inspirowana jest wydarzeniami z życia samego reżysera filmu Iry Sachsa. Cóż więc się stało, że pan Sachs nie potrafił opowiedzieć właściwie własnej historii w sposób interesujący? Zapomnijmy nawet o sztampie, z którą mamy do czynienia na każdym kroku w tym filmie. Nie miałaby ona większego znaczenia, gdyby narracja kroczyła w jakimkolwiek kierunku, gdyby chociaż miała jakiegokolwiek walory artystyczne, gdyby w końcu potrafiła wywołać jakiekolwiek emocje. Bo o cóż innego chodzi w filmie o miłości, bez znaczenia jakiego typu, jak nie o emocje?! Tymczasem w „Zostań ze mną” historia ani ziębi, ani piecze, wydarzenia irytują, a bohaterowie nudzą. A i jeszcze jak oni są zagrani! To jest naprawdę wydarzenie nie z tej Ziemi. Szczególnie Erik sportretowany przez, znanego z innego gejowskiego dramatu „Braterstwo” i znakomitego w tamtym filmie, Thure Lindhardta jest tutaj niemiłą niespodzianką. Nie dość, że Lindhardt ani trochę nie walczy o uwiarygodnienie swojego bohatera, to miałem wrażenie, że głównym jego problemem była chęć poradzenia sobie z językiem angielskim. Partnerujący mu Zachary Booth jest tak bezbarwny jak tylko może być kolor mojego stołu kuchennego i tak drewniany jak deska, z której jest zbudowany. Słabizna! „Zostań ze mną” to niestety kolejny z rzędu pojawiający się w polskich kinach gejowski dramat, który rozczarowuje. Po latach tłustych dla tego gatunku, najwidoczniej przyszły lata chude. Oby nie na długo. Film obejrzany dzięki uprzejmości kina Helios Nowe Horyzonty