…ale nie tylko, bo film Sama Mendesa, poza tym stanowi niesamowitą podróż po straszliwym świecie I wojny światowej, odbytej przez bohatera zdanego na siebie, który musi zdążyć na czas, żeby uratować swoich towarzyszy broni.
1917 wzbudził wielkie kontrowersje w gronie redakcji Kalejdoskopu – w swoich tekstach zarówno Adam, jak i Tomasz krytykowali mocno film Mendesa zarzucając mu z jednej strony komputerowość, z drugiej pozorną, fałszywą antywojenność. Ja stoję po drugiej stronie barykady – uważam, że jest to pokaz możliwości współczesnego kina, fascynujące doświadczenie audiowizualne, które przy tym emocjonalnie rezonuje, pokazując jak na dłoni, że wojna to jest zawsze zło i nie ma w niej zwycięzców. Są tylko mniej i bardziej przegrani.
W udawanym jednym ujęciu śledzimy losy Williama Schofielda, starszego szeregowego, który w towarzystwie swojego kolegi Toma Blake’a muszą dotrzeć na front, żeby przekazać dowódcom bardzo ważną wiadomość.
Zarzuca się Mendesowi, że jego film, przez to że stanowi tak wielkie osiągnięcie techniczne, pozostaje zimny i pozbawiony emocji. Zupełnie nie potrafię się pogodzić z taką interpretacją. Jest co najmniej kilka powodów, wobec których nie potrafię spojrzeć na 1917 inaczej niż na skończone filmowe dzieło, które wywołało u mnie niesamowite emocje, ciarki na plecach, ekscytację. Pierwszym jest oczywiście George MacKay, grający w tym filmie główną rolę – co za kreacja, oszczędna, pełna wrażliwości, a jednocześnie niezwykle charyzmatyczna. To on trzyma ten film na swoich plecach i robi to naprawdę kapitalnie. Bardzo dobrym pomysłem okazało się ulokowanie gwiazd brytyjskiego kina w różnych „miejscach” historii, w małych, ale znaczących rolach. Dzięki temu świetne sceny w filmie mają Colin Firth, Mark Strong czy Benedict Cumberbatch – trochę 1917 przypomina w tym sensie O jeden most za daleko.
1917 emocjonalnie rezonował we mnie także ze względu na pomysł fabularny, który oparty jest na historii bohatera wrzuconego w sam środek piekła. Od tego momentu, czyli w tym wypadku od samego początku, bohater musi sobie zacząć radzić w nawet najtrudniejszych sytuacjach. My jako widzowie w sposób naturalny chcemy mu kibicować, co nie mogłoby się udać, gdyby nie wywiązała się między nami a nim więź emocjonalna. Zupełnie naturalna, a podbudowana dobrym zbudowaniem postaci, interesującym nakreśleniem jej rozwoju oraz oczywiście epickością całej opowieści, która jest niekwestionowana.
To co przy okazji 1917 zrobili Mendes z Rogerem Deakinsem, jest absolutnie niewiarygodne. Ten film jest osiągnięciem operatorskim, które zostanie zapamiętane na lata. Oczywiście będzie się o nim pamiętało również ze względu na ten trick montażowy z jednym ujęciem. Jednak zdjęcia Deakinsa, nawiązujące m.in. do Czasu Apokalipsy Coppoli, są same w sobie dziełem sztuki. Co ważne – nie są tylko techniczną próbką jego umiejętności, a mają fabularną wartość, potęgując emocje. Dodajmy do nich jeszcze rewelacyjną muzykę Thomasa Newmana, scenografię, która powinna dostać Oscara, i mamy materiał na jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kinematografii.
Wielkie kino! – tylko tyle i aż tyle, chciałoby się powiedzieć.