Już Alejandro Gonzalez Inarritu czy z nieco lepszym skutkiem Paul Haggis przekonali się, że zrobienie wielowątkowej, bardzo luźno powiązanej opowieści nie jest najłatwiejsze. Teraz z wyzwaniem postanowi zmierzyć się nominowany do Oskara za „Miasto Boga” Fernando Meirelles. Niestety jak w przypadku „Miasta gniewu” i z wieloma zastrzeżeniami „Babel” udało się widza zainteresować, poruszyć, chwilami zaskoczyć, tak Meirelles swoim „360” rozczarowuje. Szczególnie w warstwie scenariuszowej. Dziwny w tym filmie jest już sam tytuł, którego rozszyfrować mi się nie udało. Jeśli ktoś wie, cóż owe 360 może oznaczać zachęcam do kontaktu. Innym kłopotem „360” są historie, które pozostawiają człowieka obojętnym. Żadna z nich, z bardzo krótkimi wyjątkami, nie jest angażująca emocjonalnie. Cóż je łączy? Niewiele, może poza faktem, że każdy z bohaterów ma dziwne, mocno pokręcone życie emocjonalne. Z łatwością można byłoby stwierdzić, że głównie odnosi się to do życia seksualnego, ale ten schemat łamie się w przypadku zdecydowanie najlepszych piętnastu minut filmu związanych z postacią graną przez Anthony’ego Hopkinsa, który jest właściwie jedynym aktorem z obsady wybijającym się ponad przeciętność. Niestety jego rewelacyjne aktorstwo, które widać głównie w długiej przemowie na spotkaniu AA, nie jest ratunkiem dla całego filmu składającego się z wielu nieprzekonujących wątków. Główny ich problem jest taki, że nie potrafimy się nimi za bardzo zainteresować. Całość leży w nieszczególnie skonstruowanym scenariuszu świetnego dramaturga Petera Morgana, który chciał chyba powiedzieć dużo i kontrowersyjnie, a nie powiedział nic. Meirelles jest na tyle sprawnym reżyserem, że „360”, mimo braku emocjonalnej więzi z bohaterami, ogląda się przyzwoicie, a chwilami nawet dobrze. Brazylijczyk świetnie posługuje się montażem i zdjęciami, porządnie operuje też muzyką, która dostosowana jest zawsze do scenerii, w której rozgrywają się wydarzenia. Niestety jego reżyserska brawura, a także kilka znanych twarzy w obsadzie, nie pozwalają na zapomnienie o słabości scenariusza, jego sztampowości i powtarzalności, którą widać na każdym kroku. Fernando Meirelles przyzwyczaił nas do filmów, które łączy w sobie elementy bardzo solidnej konstrukcji fabularnej z interesującym, inteligentnym przekazem. Niestety w „360” z tego drugiego nic zupełnie nie pozostało. Dostaliśmy więc porządnie skonstruowaną wydmuszkę, po której obejrzeniu u większości widzów pojawi się pewnie konstatacja: „I po cóż ja to oglądałem”. Jedynie dla fanów Anthony’ego Hopkinsa. Maciej Stasierski