Zbliżamy się do końca serii Moje wrażenia. Są to wpisy poświęcone mojemu odbiorowi filmów, jakie obejrzałem w ramach 73. Berlinale. Lista tytułów, jeśli mnie śledzicie, to wiecie, że jest dość długa. Starałem się sięgać po zróżnicowane pozycje, aby doświadczyć festiwalu w najszerszym spektrum, jakim tylko mogłem.
W przedostatnim wpisie poświęconym Moim wrażeniom z sekcji Encounters chciałbym trochę pobawić się i wprowadzić nową formułę. Każdy z filmów, które Wam zaprezentuję porównam do czegoś, a tym samym w nieoczywisty sposób postaram się nakreślić Wam emocje i przeżycia, jakich dany tytuł dostarcza. Przygotujcie kawę lub herbatkę i zapraszam jeszcze raz do lektury.
Here nie jest filmem długim, ani wymagającym, ale nie oznacza to wcale, że jest filmem prostym. Wydaje się, że dzieło Basa Davosa najlepiej porównać do haiku, czyli krótkiej, japońskiej formy poetyckiej, której głównymi cechami są prostota i pochylenie się nad chwilą. Refleksja nad naturą i tym, co tu i teraz. To własnie charakteryzuje zaledwie 17-sylabową strukturę haiku.
Wydaje się, że brzmi mi to banalnie, ale wierzcie mi, że zmienicie zdanie, jeśli tylko spróbujecie zmierzyć się z tą formą. Uroki Here rozwijają się powoli i niespiesznie, okalając widza błogim spokojem i to bez zbędnych, napompowanych stylistyk. W filmie każdy element jest piękny i warty docenienia już dlatego, że jest, a nie dlatego, że musi być czymś określonym. Mam nadzieję, że ten tytuł pojawi się w polskich kinach jeszcze tego roku.
Ciekawą pozycją spośród pozostałych było najnowsze dzieło Honga Sang-soo in water. Po pokazie prasowym wśród krytyków zdania były podzielone, ale większość była zgodna, że jest to najciekawszy formalnie film Koreańczyka od dawna. Fabuła, jak to u niego, nie była skomplikowana. Trzech młodych ludzi, aspirujący reżyser oraz pomagająca mu dwójka znajomych próbują nakręcić film, lecz problem w tym, że chłopak cały czas nie wie, o czym chce w nim opowiedzieć.
Wszystko to stanowi pretekst do toczących się przy okazji rozmów o życiu, planach na przyszłość, młodzieżowych aspiracjach i marzeniach. Jeśli kiedykolwiek byliście na plaży na pewno na mokrym piasku kreśliliście z uporem rysunki, które potem zanikały zmywane falami. Film Honga jest tym stanem pośrodku, kiedy rysunek wciąż jest widoczny, ale już niedostępny, bo za chwilę odejdzie razem z morską pianą.
Każdy z nas kiedyś już siedział w poczekalni NFZ, czekając, aż zostanie wezwany do gabinetu. I nie. Nie zrozumcie mnie źle. Broń boże, nie chcę tu narzekać. Chodzi o ten czas, kiedy w oczekiwaniu na lekarza w naszej głowie pojawiają się coraz to nowe myśli, jak opisać naszą dolegliwość, o czym jeszcze wspomnieć, a co lepiej zachować dla siebie, kiedy już nawet zaczynamy sami sobie wystawiać diagnozy. Dokładnie taki jest seans White Plastic Sky. Proekologicznej, futurystycznej animacji traktującej o przyszłości ludzkości lub może jej zagłady… Zależy jak spojrzeć. 😉
Wydaje mi się, że czasem najlepszą recenzją mogłaby być cisza. The Kletzmer Project wypełniony jest jednak dźwiękiem, a konkretniej muzyką po same brzegi. Cóż z tego, gdy nikt z widzów nie wie do końca, czego i po co ma słuchać? Film Kocha i Schachmanny to rama bez obrazu. Możemy spierać się co do kwestii zdobień i wymiraów, ale to by było na tyle. Wydaje się, że do samego końca twórcy szukali pomysłu, ideii, kierunku, w jakim chcieli by pokierować swoje dzieło. Niestety, miast filmu wyszedł z tego zaledwie bardzo koślawy zapis starań.
Sekcja Encounters zawsze dostarcza wielu inspiracji Nowym Horyzontom. Organizatorzy wrocławskiego festiwalu filmowego wciąż ogłaszają tytuły. Z pewnością niektóre z powyższych trafią w lipcu na kinowy ekran. Tego Wam życzę, bo na pewno warto dać im szansę, nawet jeśli moje wrażenia nie były tak satysfakcjonujące, czy zachęcające do tego.
W kolejnym, OSTATNIM wpisie zaprezentuję Wam tytuły konkursowe i tym samym domknę serię wpisów z Berlina. Być może przy okazji kolejnych krajowych przeglądów i projekcji będzie okazja jeszcze do niektórych filmów powrócić w ramach pojedynczych recenzji.