Susan Morrow – elegancka, dojrzała, chłodna kobieta. Przyzwyczajona do swojej rutyny – niby robi coś artystycznego, ale jaka jest prawda? Ona sama mało czuje, brakuje jej czegoś. Tak jak jej brakuje emocji, tak w samym filmie na początku Ford sprawnie absorbuje uwagę widza. Bohaterka dostaje książkę zatytułowaną “Zwierzęta nocy”, książkę od jej byłego męża. Różne rzeczy się jej przypominają, a sama książka wyzwoli w niej emocje jakich się nie spodziewała. Reżyser zamierzenie zostawił tu wiele niedopowiedzeń; większość jego zabiegów polega na zatapianiu widza w tych emocjach. Czy to zimna, biurowa atmosfera czy to teksański klimat, gdzie oko w oko się spotkają postacie Gyleenhaala i Shannona. Z taką ekipą, reżyser potrafi zaczarować. A po samym openingu widzimy, że właśnie o to tu chodzi.
Tom Ford pamięta o tym jak bardzo kino jest iluzją. Przedstawia nam film, który ma się zabawić z naszymi przyzwyczajeniami, ale przede wszystkim emocjami. Czuć tu jego chłodną analizę pt. “jak mam dogłębnie zniszczyć widza?!”. Oczywiście ja to sprowadzam do prostego pytania, a w tym filmie jest po prostu czegoś więcej, bądź coś więcej. Reżyser obiera drogę moralitetu czyli tę, którą ukochał sobie stary mistrz Peckinpah. Kluczowy element to postać Susan. Na ekranie dzieją się rzeczy gorsze i “gorsiejsze”, a ona jest na wielkim pograniczu: z jednej strony jest niczym widownia na seansie, odczuwa podobne emocje i gdy dzieję się coś naprawdę szokującego, to dostajemy przebitkę na nią. Przebitkę, która może nas, widzów uspokoić – możemy przeboleć to razem z Susan. W samym zakończeniu filmu możemy się poczuć zupełnie jak ona.
Z drugiej strony – jest to historia o niej? Tylko, czy na pewno? Ford wyraźnie zaciera tu pewne granice, chce poprzez thriller opowiedzieć o zatracaniu się. I widz może sobie zdecydować, która część historii najbardziej do niego trafi. Postacie przechodzą tu pewną drogę – czuć narastający upływ czasu. Pokrzepienia nie dostaniemy. Wszystko tutaj boleśnie się sprowadza do ukazania braku sensu w życiu: córka, która powoli staje się swoją matką, do której tak bardzo się miała nie upodobnić, policjant wybierający drogę “sprawiedliwości”, walczący ze swoją chorobą, bohater książki “Nocturnal Animals”, który stracił wszystko. Sama puenta jest piękna właśnie dlatego, że zmienia tak mało.
Dawno w kinie nie widziałem aktorstwa tak bardzo sprzężonego z samą stylistką i atmosferą filmu. Amy Adams jako w duchu wrażliwa kobieta, schowana w swoim określonym dla innych emploi – od początku do końca perfekcyjna. Nikt w dzisiejszym kinie nie oddaje tak roztertek emocjonalnych. Z początku kadry z nią są wyjątkowo chłodne, ale z czasem to się zmienia. Michael Shannon pokazuje, że jest jedną z najbardziej niepokojących postaci w dzisiejszej fabryce snów – swoją mimiką oddaje idealnie postać na pograniczu życia i śmierci, swoimi ruchami potrafi przerazić. Jest to złota kreacja teksańskiego szeryfa, nieskrępowanego w śmierci! Ogromny zaskoczeniem jest Aaron Taylor-Johnson, chłopak z bajeczek (czy to o superhero, czy o chłopcach znikąd) gra tutaj swoją najlepszą rolę. Poziom nieskrępowania, który przedstawia, dodaje jego postaci jakiejś ogromnej siły. Mimiką bawi się jak prawdziwy psychol, rusza się dziwnie i mówi odpowiednio “nie na miejscu”. Cała obsada ma w sobie coś niepokojącego, ale całe szczęście mamy najspokojniejszą i mimo wszystko najbardziej skomplikowaną emocjonalnie rolę Jake’a Gyllenhaala. Jest to popis wielkich kreacji!
Cała ta emocjonalna opowieść trzyma się stylistyką – film w nietypowy sposób opowiada o sztuce, więc sama taka estetyka staje się obowiązkiem. W połowie filmu zatapiamy się w bolesnych, cichym teksańskim klimacie – i taka podróż z Gyllenhaalem i Shannonem, to coś naprawdę niesamowitego… ale to wcześniej dostajemy scenę, która mogłaby nas przez długi czas prześladować, gdyby tak się skończył jakiś film – jazda nocą nie popłaca. I bohater dobrze będzie o tym wiedział. Mowa o jednej z pierwszych scen, w której, na autostradzie poznajemy postać graną przez Taylora Johnsona. Kadry, muzyka, kolorystyka – toż to atmosfera z Lyncha. Tyle, że u Lyncha wszystko jest na granicy snu. Tutaj, pomimo, iż jest to książka… czuć jakąś prawdziwość, tak jakby to była historia, która się naprawdę zdarzyła. A gdy takie emocje podkreśla elektryzujący soundtrack Abla Korzeniowskiego, to cóż to jest za film! Prawdą jest, iż w jakimś sensie jest to tytuł niepełny; po 40 minutach dużo się tutaj rozmywa. Ale reżyseria nadal tak samo ostra, a styl nadal tak piękny!
Ocena: 8/10
Jakub Zińczuk-Tarasewicz