Wszystko musi być poukładane. Liczba, miejsce, czas i akcja. Wszystko musi być przemyślane i ocenione. Wszystko, wszystko! Jak jeden mąż ocenić, sklasyfikować i opatrzyć etykietą. I tak dalej. I tak w kółko. Codziennie – od rana do wieczora, od początku do końca. Boże, jakie to nudne! Taki proces zna każdy z nas. Tak definiuje się, poezje i ocenia rzeczywistość na każdym kroku. Tak zabija się istotę i sens wszystkiego, byleby tylko nie musieć się nad tym dłużej zastanawiać. To mnie zawsze porywało u podróżników, u trampów czy po prostu nie wartych złamanego grosza włóczykijów, którzy chcą choć przez chwilę uciec od tego schematu. Nie ważne dlaczego: czy go nie znoszą, czy mają go w dupie, czy po prostu się go boją, bo tak do cholery, synu, wygląda to pieprzone życie. Nie ważne. Po prostu szukają czegoś innego. Początku, esencji , jakiegoś znamienia bytu intelektualnego istnienia. Jakże im dobrze! Ciekawe tylko, czy wpadają na to w czasie podróży, czy traktują to jako motywację, czy może refleksję post factum? Nie mam pojęcia, cholera jasna, ale jakże chciałbym się tego dowiedzieć, żeby zrozumieć, dlaczego ja o niczym takim nie myślałem. Bo może i nie mogłem? Bo może i byłoby mi głupio?
A kysz złe mary, rozmyślania o bzdurach? Co w tym dobrego a co złego? Nie ważne. W każdym razie ja też gdzieś pojechałem. Nie, nie tak artystycznie, nie z zamysłem włóczenia się czy chęcią stwierdzenia, że mam teraz świat w głębokim poważaniu. Ja raczej tak bardziej życiowo. Na wymianę. Dziś to nie trudne, kilka papierków, spotkań, kilka uśmiechów, pogaduszek i kaw, a potem tylko kupuj bilet, załatw formalności i Europa stoi otworem. I jeszcze coś dorzucą na początek. Nie ma znaczenia, ze to i tak mało. Liczy się po prostu fakt, że to jest osiągalne. Każdy zakątek Europy, jak chcesz, to możesz nawet pojechać do Peru uczyć polskiego czy grzać się w słońcu Argentyny i podziwiać piłkarzy Boca Juniors, przy okazji pracując w jakiejś polonijnej instytucji. Wystarczy chcieć i mieć nieco cierpliwości. Reszta przychodzi sama, tak mówią ci, co wrócili. Może to propaganda? Myślałem o tym jadać do Warszawy. W nocy jeszcze dojechał kolega. Mocno wczorajszy, ale powoli stawiał ostatnie kroki na ojczystej ziemi. „ To naprawdę jedziemy?” dopytywał się nad łykiem herbaty i kawałkami nieco zeschłego jabłecznika. A może karpatki, już nie pamiętamy : ani ja ani on. Czułem zapach wypitej wódki, pewnie jeszcze za moje zdrowie. Byłem jednak pewny, że to wszystko rozmyje się szybciej niż sądziłem. Dosłownie tak jak obraz pól i ulic w oknie wznoszącego się samolotu.
Dopiliśmy kto, co miał, a potem zaczęliśmy znosić bagaże do samochodu. Oprócz tego mieliśmy jakieś koce, butelki z wodą, kanapki i inne ważne rzeczy, które bierze się na taką podróż. W uszach dzwoniły mi jeszcze słowa matki kolegi, która prosiła, bym go bezpiecznie dowiózł na miejsce, bo on ledwo żyje, gdy po chwili wyparły je życzenia mojej mamy, żebym uważał, żebym pamiętał o Polsce i o domu i że mam się odezwać, jak tylko wylądujemy. Mówiąc szczerze z ulgą przyjąłem widok znikającego za zakrętem domu i całego mojego świata, który otaczał mnie przez ostatnich prawie 13 lat. Nie chciałem jeszcze poddawać się myślom o przygodzie, o wielkiej jak Mount Everest przygodzie, która może zmieni mnie na zawsze, a może po prostu stworzy we mnie kogoś zupełnie innego. Chciałem jeszcze podelektować się tym, co znam, co nie jest mi obce, choć często właśnie przytłaczało z tego powodu. Moje, polskie, znane, familiarne – obciachowe, folklor i nudne. Wiem, że tak nie można, że to może złe. Ale miałem w ręku bilet Warszawa – Helsinki via Ryga i wszystko było mi najzupełniej obojętne i nie posiadało standardów poprawności czy nawet ram tego, co wypada, a co może uchodzić za niegrzeczne czy nie patriotyczne. Jakże w takich momentach człowiek jest skurczy byczym nie- patriotą, zwolennikiem wszelkich migracji i oby dalej od matuli ojczyzny. Dziwne, ale tak to czułem, tak chciałem to czuć. Myślę, że nie ważne dokąd, czy to Helsinki, Wietnam, Oradea czy do Mariboru – gdziekolwiek miałbym nie jechać, czułbym to samo. Nawet wielka nazwa typu London czy New York niewiele mogła tutaj zmienić.
Pociągnąłem spory łyk zimnej wody i przymknąłem oczy. Nocne radio pulsowało kojącą muzyką i jeszcze bardziej kojącym głosem spikera, a za szybami znikała moja miejscowość, potem miasto moich studiów, słowem wszystko. Autostrada witała nas pustką i przydrożnymi McDonaldami, gdzie aż roiło się od tanich prostytutek i badziewnej kawy. Jechaliśmy mimo to. Ja przodu, reszta rozwalona na tyle naszego wielkiego forda. Jechaliśmy nadzwyczaj szybko, w sumie nie zamieniwszy nawet wielu słów. Dopiero coś się ożywiło jak wjechaliśmy do Bełchatowa. Zawsze tak jest, że małe miasteczka trącą nudą. Z pozoru – a przynajmniej tak by się chciało. Monotonne krajobrazy, takie same domy, bloki, podwórka… Bełchatów nie jest inny, choć wszystko wydaje się w nim takie rozległe. Droga jest szeroka albo tylko sprawia takie wrażenie, budynki wcale nie stoją tak blisko ulicy, a dzieciaki nawet jak idą do szkoły, to i tak wolniej niż gdziekolwiek indziej. Z okna samochodu to miasto przypomina wymarłe, ale odniosłem wrażenie, ze gdzieś tam za fasadą autostrady, za tym wycinkiem dla przejezdnych żyje swoim życiem, które nie jest wcale takie monotonne i wcale jedyną rozrywką nie są sobotnie podrygi tamtejszych piłkarzy, jak często pisze prasa. To wszystko wyglądało całkiem przyjemnie. Budzące się słońca witało nas delikatnymi promieniami, a pieszcząc nimi korony drzew, dodawało nam otuchy, że to jednak będzie przyjemny dzień.
Z tyłu dalej wszyscy spali, ich melodyjne świszczenie i chrapanie przypominało zgrywającą się orkiestrę. Czułem się spokojny, Boże, to takie naturalne – spać jadąc przez Bełchatów! A jednak im się dziwiłem. Zawsze lubiłem przemysłowe miasta. Całe rzędy kominów fabryk, wielkie przestrzenie zakładów produkcyjnych… To utwierdzało mnie w przekonaniu, że jednak człowiek coś osianą i w jakiś sposób kontroluje, jeśli nie tę planetę, to przynajmniej swoje życie. I tutaj byłem pewien – nawet mieszkańcy tego spokojnego miasteczka też je kontrolowali. Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów i zatrzymaliśmy się w przydrożnej kawiarni. Nawet już nie pamiętam nazwy, w głowie został mi tylko widok żółtawego tynku kolory wyblakł ej cytryny i takiego samego wnętrza. W środku jak to zwykle bywa o szóstej rano – pustka. Dobijająca gastronomiczna pustka, stoły nie przygotowane, znaleźliśmy w końcu jeden czysty, ale i tak odczucie ogólnego nieprzygotowania towarzyszyło nam już do końca. Szarawa podłoga aż błagała o chlust zimnej wody. Zacząłem się zastanawiać, czy się go doczeka.
– Dwie kawy i herbatę – powiedziałem nawet nie siląc się na zbytnią uprzejmość czy hamowanie ziewnięcia. Kelnerka z pewnością nie była mniej zaspana ode mnie, więc nie sądzę, by moje zachowanie miało dla niej jakieś znaczenie. Siedzieliśmy w ciszy i czekali na kawę. W końcu kelnerka przyniosła kubki. Ich zawartość była taka jak dziewczyna – bez charakteru. Nawet jeśli to była kawa, to była najgorszą imitacją podróby arabiki, jaką kiedykolwiek piłem. A dziewczyna? Poszła. Nawet później jej nie widzieliśmy, zostawiliśmy tylko pieniądze na ladzie i pojechaliśmy. Przez cały ten czas nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Tylko nasze zaspane oczy przesyłały sobie nawzajem jasny komunikat: daj spokój, chodźmy spać. Bez żalu pozostawiliśmy kelnerkę i jej pusty świat, który zapewne zatętni życiem koło dziesiątej rano, o ile w ogóle. Nawet nie myślałem, że będę kiedyś wracał do tej kawy, do tej kawiarenki i tego uścisku w gardle, który trzymał mnie wtedy z niewyspania i braku siły. A wracałem do tego często, gdy porównywałem świadomość i odczuwanie pustki. Czasem wydawało mi się, że pustka jest literalna i oznacza mnie i nic dookoła poza naturą. Taka definicja została we mnie wtłoczona przez krajobrazy Suomi i ich monotonię, ale mogłem ją zestawić z tym wspomnieniem, kiedy nawet będąc w towarzystwie czy w miarę bliskiej odległości od drugiej osoby, możemy być samotni. I czuć pustkę. Ale natura nie ma wtedy nic do gadania. Chyba, że ludzka.
Dalsza podróż minęła bardzo szybko i spokojnie. Aż do samego wjazdu do stolicy wydawało nam się, że jedziemy bardzo szybko, że przecież samolot jest dopiero za kilka godzin, a my już niebawem będziemy na lotnisku. I wtedy to już się zacznie, mówiliśmy sobie. Jeszcze się nam przeje i w ogóle. Sielanka skończyła się jednak dość szybko, bo przy samym wjeździe do warszawy. Stołeczne korki przywitały nas w swojej całej rozpirzonej rozciągłości, ukazując tym samym jakie katusze przechodzi człowiek pracujący, gdy Warszawa budzi się do życia. Oślepiające słońce oblewa przednią szybę naszego auta, wszyscy osłaniamy się, czym tylko się da. Na ulicach stoją istne tabuny czekające na autobus. Chciałoby się tylko życzyć im powodzenia i odejść gdzieś daleko, popijać drinki z palemką, a dopiero chłodnym wieczorem dowiedzieć się, ile ci nieszczęśnicy stali w oczekiwaniu na taki banalny środek lokomocji. Sam zawsze lubiłem autobusy, ale chyba w Wawie znielubiłbym je dość szybko. I może dlatego czułem siedząc w zwolna nagrzewającej się puszce, że zaczynam ich sanować. Za te korki. Za to czekanie. U nas też to ma miejsce, ale nie na taką skalę i nie na tak szerokich drogach. To dobija jeszcze bardziej. Dlatego Warszawiaku, Warszawianko, podziwiam was, bo i tak macie przesrane od szóstej rano.
Tadadadadam! Fanfary i chwila ciszy. Z tego miejsca chciałbym gorąco podziękować Bogu jedynemu, że umieścił Okęcie tak blisko wjazdu do miasta. Jadąc samochodem nie trzeba się przebijać przez centrum ani poznawać zbyt dokładnie chamskich obyczajów drogowych tamtejszych taksiarzy. Podjechaliśmy zatem spokojnie na parking. Poniedziałek, jedenasta rano, jeszcze mieliśmy nieco czasu. Trochę minęło, nim się całkowicie wygramoliliśmy z naszego wehikułu. Ktoś tam prostuje kości, ktoś przeciąga się, a jeszcze ktoś zaciąga się ostatnim tanim dymem w cenie dycha za paczkę. A nie 6-7 euro jak bywa w Skandynawii. Na ogół nie żałuję, że nie palę, ale ten jeden raz bardzo chciałem, aby było inaczej. Ten papieros jak ostatni wola skazańca, on smakowałby wyjątkowo. I wiesz, że przez następnych kilka ładnych miesięcy nie zapalisz, bo nie jesteś tai głupi, żeby wydawać fortunę na paczkę fajek. W takiej atmosferze nikotynowej zadumy powitało nas stołeczne lotnisko. Kurewsko ekologiczne powitanie, podsumował jeden z moich towarzyszy.
Adam Flamma