Magazyn 

Raport ze świata: Spadamy z kraju, ale tylko tak na chwilę

Liczba Polonii mieszkającej za granicą wynosi prawie 10 milionów. Do tego dochodzą jeszcze osoby pracujące na czasowych kontraktach, stypendyści, praktykanci i stażyści itd. Każdy z nich zaznaje kropli radości, ale też goryczy związanych z mieszkaniem (nawet chwilowym) za granicą. Dlatego też chciałbym podzielić się ze wszystkimi swoimi doświadczeniami. Po to by przybliżyć nieco życie Polaka za granicą, tytułowego ulkomaalainena, czyli obcokrajowca, człowieka, który zawsze będzie spoza danej kultury i systemu pojęć. Ale chciałbym też opowiedzieć o podróżach. I przede wszystkim przedstawić kraj, który stale mam okazję poznawać i doświadczać jego blasków i cieni. Zapraszam Was do Finlandii, kraju pięknie kwitnącej wiosny i niesamowitych, skutych lodem zimowych krajobrazów.

Nie ma chyba człowieka, który chociaż raz w życiu nie marzył o tym, by zobaczyć jakieś nietypowe miejsce. Dla jednych może to być dorzecze Amazonki, dla innych dumny i obnoszący się wielowiekowymi tradycjami Pekin, a jeszcze inni chcą po prostu znaleźć miejsce z dala od świata, gdzie będą mieli święty spokój. Tak naprawdę to nigdy nie należałem ani do jednych ani drugich. Nigdy nie myślałem o jakiejś wielkiej podróży. Moje teoretyczne podróże, odbywane raz na ruski rok palcem po mapie, to nie były jakieś wyjątkowe miejsca. Choć zawsze chciałem zobaczyć Jamajkę, ale chyba każdy, kto buja się w rytmach pobratymców Boba Marleya, o tym myślał. Nie miałem więc szczególnych planów.

Dopiero na studiach postanowiłem gdzieś wyjechać , żeby poznać coś więcej, zobaczyć. A przede wszystkim mieć jakiś interesujący wpis w sztampowym jak na polonistę curriculum vitae. Gdzie – to już nie miało większego znaczenia. Pierwotnie miała być Norwegia, ambitne badania do pracy magisterskiej itd. Ale life is life, a wszystko się może zdarzyć, jak głoszą pseudo inteligentni poeci ugrupowania Pop Music. Wyszła Finlandia, ok, bardzo fajnie. Studenckie wymiany mają same plusy. Ale ja nie chciałem jechać sam. Po kilku namowach udało mi się zainteresować mojego kolegę, który, jeśli to czyta, niech wie, że jestem mu wdzięczny, że się zgodził z miejsca. Just like that, baby.Za co jestem mu bardzo wdzięczny.

Przygotowania… niewiele z nich pamiętam, no może poza tym, że wszyscy pukali się w czoło słysząc o perspektywie wyjazdu na Daleką, synciu, Północ, gdzie zimno jak diabli, a śnieg wali kulami jak z armaty. Głosy o zamarzaniu puściłem mimo uszu. Choć ciepła kurtka i inne przydatne rzeczy oczywiście znalazły się w moim bagażu. Razem z laptopem, najważniejszym sprzętem, który zapewnia kontakt ze światem i szalenie umila spędzanie wolnego czasu. Bardziej niż żmudne pakowanie pamiętam słowa, jakie usłyszałem przed wyjazdem: nie daj się zabić. Jakbym jechał do dżungli! Ale z drugiej strony słowa te miały mnie później wiele razy podnosić na duchu. I nawet stać się prorocze, ale tym później.

W każdym razie w to, że jadę na wielką przygodę, uwierzyłem dopiero siedząc w samochodzie załadowanym po brzegi torbami . Trasa Wrocław – Bełchatów – Warszawa. – Spadamy z kraju – mówił do mnie kolega jeszcze przed samym wyjazdem – ale tylko na chwilę. Nie wierzę. Powtarzał to wiele razy. I choć wymiany uczelniane nie są niczym niezwykłym, odniosłem wrażenie, że dla niektórych z moich znajomych było to coś jakby zdrada. Albo ucieczka. Nie ukrywałem, że chciałem odpocząć od swoich problemów, ciężkich studiów, na których mi zawsze zależało. Ale zmęczenie było większe. Byłem dumny, że rozpocznę coś nowego, może będzie okazja, żeby się pozbierać w życiu. Przemyśleć wiele spraw i po prostu się ogarnąć. Może ustalić jakieś nowe priorytety. Zresztą… Who knows?

Dlatego nieco bolały mnie śmiechy kolegów, że jadę zamarznąć, że spierdalam z kraju pobyczyć się za unijną kasę. Fajni koledzy, nie ma co. Jednak, co chyba najbardziej boli, takie przekonanie jest dosyć popularne. Ludzie są przekonani, że jedziesz się obijać, że wykorzystujesz i naciągasz nie wiadomo kogo na nie wiadomo co. A to Polska właśnie, drodzy Czytelnicy. Albo tylko niektórzy moi znajomi. Byli znajomi.

Pożegnania. Nienawidzę. Nie znoszę. Łzawych ani w ogóle żadnych. Pożegnań. Przecież nie umieram, nie jadę do dżungli, gdzie nie ma Internetu, telefonu czy Bóg jeden wie czego. Uściski, pocałunki, klepania po plecach. Stanowczo za dużo czułości jak na jeden raz. Zastanawiające – jak to możliwe, że chociaż większość osób widzisz raz na ruski rok, a może i rzadziej, bo przecież na nic nie ma czasu – bo oboje biegniemy gdzieś w nieznane – to właśnie wtedy, gdy mówisz, że wyjeżdżasz… Zaczyna się cyrk. Każdy mówi, że będzie tęsknił i tak dalej. Te piękne i słodkie słówka nie mają wiele wspólnego z prawdą. Tu raczej chodzi o pozbawienie człowieka pewnej możliwości. Tak zawsze można zadzwonić, spotkać się na mieście i być w kontakcie. Kontrolować sytuację i wiedzieć, co się dzieje ze znajomymi. Jeden z moich wykładowców nazwał sens spotykania się takim Facebookiem w realu.

Czy tak to miałoby wyglądać? Nie, na miłość boską, nie! Ale tak to często wygląda. Spotkania i pożegnania ze znajomymi są nawet miłe, chociaż bardzo często przypominają zbiorowisko ludzi, którzy niekoniecznie wiedzą, jak się zachować, wobec tego, że będą mieli z Tobą utrudniony kontakt. Teoretycznie zapewniamy się wzajemnie, że będziemy pisać, że jesteśmy w kontakcie – keep In touch, baby – jednak to niekoniecznie się sprawdza. I nikt nie ma żadnych wyrzutów. A po powrocie, jeśli taki następuje, zgrabnie oboje omijamy ten temat. Co innego z rodziną. Nie daj się zabić, synu.

A co ty tam będziesz jadł? A w jakim języku się z nimi dogadasz? – Dzięki, nie dam się zabić. Dzięki za cenną radę. – Nie wiem, może będę skubał trawę i jadł wędzony śnieg. – Chyba po angielsku, ale zawsze mogę spróbować po arabsku, przecież oboje znamy ten język perfect. Nie mam pojęcia, skąd biorą się dziwne pytania rodzinki. O jedzenie pytają się wszystkie babcie, ciotki i mamy. W każdym kraju. Choć to pytanie wskazuje, jakoby w innych krajach nie mieli nic do jedzenia albo jedli same trucizny. Człowiek nie będący rodzicem chyba nie jest w stanie pojąć takiego rozumowania. Jednak narzekanie na rodzinę nie ma podstaw. To moi najbliżsi, zawsze za nimi tęsknię. Choć dzisiaj można nawet pichcić zupę i gadać przez jakiś komunikator i robić pomidorową z przepisu mamy.

Wszystko się da. Byle nie żegnać się na lotnisku. A przynajmniej nie zbyt długo. To rozbija, nie wiem jednak kogo bardziej: mnie czy ich. Jednak zawsze wysuwa się na czoło peletonu uczuć i emocji subtelny dysonans między mocnym uściskiem mężczyzn i ciepłym, pełnym skrywanych w kącikach oczu łez, uściskiem kobiet. Co lepsze? Mnie nie pytaj. Ja wiem tylko, że nie lubię pożegnań.

Adam Flamma

Related posts

Leave a Comment